– Już, już – rzekł siwiejący. Pochylił się i rozszerzył palcami srom dziewczyny. Grant ujrzał wilgotne, różowe ciało, o barwie świeżo przeciętego granatu. Siwiejący mężczyzna ujął penis chłopaka i pogłaskał go lubieżnie. Potem włożył go między wewnętrzne wargi sromowe dziewczyny.
Dziewczyna usiadła na nim tak, że śliwkowata główka wsunęła się w nią głęboko, aż gładki, nagi, nabrzmiały srom oparł się o gładką, ogoloną nasadę penisa chłopaka.
Suzanna sięgnęła po dłoń Granta i uścisnęła ją. Zobaczył w jej oczach lęk, a przy tym podniecenie. Uczestniczyli w pokazie seksualnym, który prowokował oglądających do natychmiastowego znalezienia jakiegoś ukrytego miejsca i odbycia orgii seksualnej.
Obozowisko w Little Hills było zwykle pełne muzyki. Piszczałki, bgbny, raitas. Teraz panowała cisza. Słychać było tylko mokre pocałunki pulchnego sromu, składane na sztywnej jak kość erekcji, i konspiracyjne syczenie lampy ciśnieniowej. Wszyscy siedzieli niczym sparaliżowani, patrząc jak dziewczyna i chłopak przyśpieszają. Dziewczyna wyprostowała się, ujęła w dłonie swoje spocone, miękkie piersi i ścisnęła je, tak że ciemne sutki sterczały sztywno między palcami. Każdy widział, jak moszna chłopaka zaczyna marszczyć się i zaciskać, a soki dziewczyny spływają wzdłuż ciemnej fałdy dzielącej jego jądra, a potem po bezwłosym rowku odbytnicy. Każdy siedział wstrzymując oddech, zahipnotyzowany miarowym szluk, szluk, szluk penisa wsuwającego się głęboko w śliską pochwę; myśli stawały się coraz bardziej lubieżne; fantazje coraz bardziej wybujałe; a przez cały ten czas chrząszcz siedział głęboko wewnątrz członka, w miejscu gdzie zbiera się sperma; w miejscu, które potem kurczy się, napina i przepompowuje niepohamowanie swoją zawartość w głąb ciała dziewczyny.
Grant nie wiedział, że od dłuższego czasu ściska kurczowo palce Suzanny. Ona też tego nie czuła. Chłopak napinał się coraz bardziej, aż krzyknął. Dziewczyna też krzyknęła, zapewne w oczekiwaniu na to, co miało nadejść. Potem zwarli się w ciasnym uścisku, tarzając się po kocach, krzycząc, wywijając nogami – ale nawet na sekundę nie zwalniając uścisku – z napiętymi pośladkami, robiąc krótkie, kurczowe ruchy biodrami. Oczy mieli wywrócone, zęby mocno zaciśnięte.
Byli jak bouhanis; byli jak psy wyjące do księżyca. Byli jak lamentujące kobiety; jak tancerze Aissaoua, którzy w transie całują węże albo rzucają żywe owce wysoko w powietrze pożerając je, nim zdążą spaść na ziemię. Przez dłuższą chwilę Grantowi wydawało się, że chcą umrzeć.
– Jezu – wyszeptała Suzanna. – Martw się, doktorze Ruth.
Upłynęło przeszło pięć minut, nim chłopak i dziewczyna przestali drżeć, tarzać się i przeżywać swój orgazm. W końcu, chwytając łapczywie powietrze, spoczęli na wznak na kocach. Mieli zamknięte oczy, ich nagiee ciała spływały potem. Z rozchylonej pochwy dziewczyny kapała sperma, ale mężczyźni w namiocie patrzyli na to z całkowitą obojętnością, jakby dziewczyna była kozą, którą trzeba było wydoić i trochę się przy tym wylało. Siwiejący Nazareńczyk ukląkł przy chłopaku, podniósł jego mokry, wiotczejący penis i włożył do jego otworu koniec cienkiej rurki. Uśmiechnął się z zadowoleniem, wyjmując skarabeusza, którego troskliwie schował do pudełeczka z oliwkowego drzewa.
Powiedział coś do Hakima, który przetłumaczył:
– Ci dwoje będą teraz spali przez trzy albo cztery godziny. Kiedy się zbudzą, będą to chcieli natychmiast powtórzyć, tym razem ze znacznie silniejszą potrzebą wewnętrzną. Skarabeusz, kiedy staje się nałogiem, jest gorszy niż kif. Wystarczy raz go spróbować i człowiek staje się niewolnikiem. Może to jest ta prawda, po którą przybyliście tutaj. – Uśmiechnął się. – Możecie zabrać dwa skarabeusze. Oba są samcami, więc nie będą się rozmnażały, a poza tym te chrząszcze mnożą się tylko tutaj, na polach, gdzie rośnie kif.
Wręczył dwa drewniane pudełeczka wujowi Hassanowi, który ukrył je gdzieś głęboko w fałdach swojej wełnianej dżelabiji.
– Jedna przestroga – powiedział. – Nigdy nie przechowujcie dwóch samców skarabeuszy w tym samym pudełku i nigdy nie umieszczajcie w penisie więcej niż jednego. Samce skarabeusza są maleńkie, ale bardziej agresywne od skorpionów. Będą walczyły z sobą na śmierć i życie.
Wuj Hassan położył dłoń na ramieniu Nazareńczyka.
– Mektoub – rzekł. – Jesteśmy kwita.
Wrócili do Fezu tym samym pociągiem, tą samą drogą, wijącą się między wzgórzami. Ranek był pochmurny, ale kwiaty pachniały jeszcze bardziej omdlewająco niż przedtem.
Grant był ożywiony i podekscytowany, robiąc nie kończące się zapiski na temat Scarabaeidae jajoukae w notatniku trzymanym na kolanie. Suzanna wydawała się dziwnie apatyczna i zmęczona. Patrzyła na wzgórza przesuwające się w poprzek okien, nie wiedząc czy to jawa, czy sen. Hakim poprzedniego dnia palił kif w dużych ilościach i teraz spał z podbródkiem na ramieniu. Kiedy wrócili do hotelu, Suzanna powiedziała:
– Myślę, że powinniśmy sami spróbować.
– Czego? – spytał Grant. Właśnie otwierał butelkę wody Oasis Gazeuse.
Podeszła do niego i stanęła bardzo blisko, nie dotykając go jednak.
– Myślę, że powinniśmy spróbować. Mam na myśli skarabeusza. Nie można prowadzić wykładów na jego temat, nie wiedząc jak działa.
– Mówisz o sobie i o mnie?
Przytaknęła. Miała taki sam wyraz oczu jak wówczas, gdy opowiadała mu, w jaki sposób uprawiała seks z pięcioma mężczyznami równocześnie. Taki wyraz pojawiał się w oczach Suzanny bardzo rzadko. Nagle uświadomił sobie, że jej biała dżelabija jest rozpięta, ukazując zaokrąglenia piersi, i poczuł ciepło promieniujące z jej ciała.
Napił się słonawej wody mineralnej prosto z butelki.
– Nie boisz się? – zadał pytanie.
Potrząsnęła przecząco głową.
– Nigdy nie bałam się żądzy. A ty?
– Czasem tak. Ale tu mamy do czynienia z żądzą wywołaną specjalnym środkiem, a nie naturalną. Domyślam się, że skarabeusz reaguje na proteiny zawarte w nasieniu mężczyzny i wydziela pewną substancję, tak jak Cantharides albo hiszpańska mucha.
– Możemy pobrać próbki – poddała Suzanna, ale jej uśmiech był daleko mniej naukowy.
Grant poszedł po wykładanej kafelkami podłodze do okna i stanął przy falujących, siatkowych firankach, patrząc w dół na dziedziniec i na wodę tryskającą z pomalowanej na niebiesko fontanny. Na rogu dziedzińca stał jednooki mężczyzna, trzymając w każdej ręce wielką, żywą ropuchę.
– Nie wiem – powiedział Grant. – Wszystkie nasze rzeczy są już spakowane.
Podeszła i znów stanęła blisko niego, ale tym razem pogłaskała spłowiały kosmyk włosów za jego uchem.
– Boisz się – stwierdziła.
Odwrócił się i spojrzał jej prosto w oczy. Tak, bał się. Ale nie wiedział, kogo boi się bardziej: malutkiego skarabeusza w pudełku z oliwkowego drewna, czy Suzanny.
Poszli pod prysznic i namydlali się wzajemnie w rozbrzmiewającej echem łazience, wyposażonej w staroświecką armaturę. Potem ogolili włosy łonowe maszynką Gilette Granta. Kiedy Grant wycierał się ręcznikiem, Suzanna namaściła się olejkiem jaśminowym, kupionym w Socco. Włosy zawinęła w sporządzony z ręcznika turban. Z jej wysokich, okrągłych piersi sterczały stwardniałe sutki. Była bardzo szczupła, miała wąskie biodra i bardzo długie nogi. Kształtne wargi jej sromu były zamknięte, jakby ukrywały tajemnicę.
Grant wyszedł z łazienki. Jego serce biło w wolnym, wyraźnym rytmie, podobnym do rytmu bębnów tancerzy, którzy w ekstazie tańczą, wirują i tłuką na własnych głowach gliniane garnki, aż ich twarze ociekają krwią.