Выбрать главу

Mieszkał w Falworth Parku już od trzech tygodni. Jego pradziadek był kiedyś właścicielem tego majątku: domu, farmy i trzydziestu sześciu akrów ziemi, ale większość z tego pochłonął podatek spadkowy, tak że dziadek zajmował obecnie tylko osiem pokojów we wschodniej stronie domu, natomiast zachodnie i południowe jego skrzydło zajmowały dwie inne rodziny.

– Nie nudzisz się? – spytał dziadek, kiedy siedzieli obok siebie przy oknie. – Poszukam wyrzynarki do drewna.

Robert potrząsnął głową.

– Siedzisz tu od wielu godzin.

Chłopiec rzucił mu krótkie spojrzenie.

– Lubię patrzeć na drzewa.

– Tak – powiedział dziadek. – Czasem widać w nich twarze.

Robert patrzył na dziadka z otwartymi ustami. Nie wiedział, czy ma się bać, czy cieszyć. Skąd dziadek mógł wiedzieć, że widział w drzewach twarze? Nigdy nikomu o tym nie mówił, bojąc się, że zostanie wyśmiany. Albo dziadek czytał w jego myślach, albo…

– Widzisz to? – mówił dziadek bardzo zwyczajnie, wskazując na młode dęby, rosnące wzdłuż końcowej części alei wjazdowej. – Na tych drzewach, wśród górnych gałęzi, mieszkają dzikie koty; pod nimi żyją skrzaty… Zawsze przygarbione, przebiegłe i skwaszone.

– Przecież tam nic nie ma – odrzekł Robert. – Oprócz gałęzi.

Dziadek uśmiechnął się i poklepał go po ramieniu.

– Nie oszukasz mnie, młodzieńcze. Liczy się to, co widzisz między gałęziami.

– Ależ tam nic nie ma… Nic realnego. Widać tylko niebo.

Dziadek obrócił się i popatrzył na drzewa.

– Świat ma swój zewnętrzny kształt i zarazem wewnętrzny.

Skąd wiem, że siedzisz przy mnie? Ponieważ cię widzę, jesteś bowiem pozytywem swojego kształtu. Ale masz przy tym kształt swojego negatywu, który jest utworzony przez przestrzeń, w której cię nie ma.

– Nie rozumiem – zmartwił się Robert.

– To nic trudnego – odparł dziadek. – Musisz tylko szukać rzeczy, których w danym miejscu nie ma, zamiast rzeczy, które tam są. Popatrz na ten wielki dąb na końcu alei. Mogę na nim zobaczyć bestię. Albo raczej brak bestii. A przecież ta bestia jest w pewien sposób równie rzeczywista jak ty. Ma typowy kształt, ma zęby i pazury. Możesz ją zobaczyć. A jeśli możesz ją zobaczyć, to jak może być mniej realna niż ty?

Robert nie wiedział, co o tym sądzić. Dziadek rozumował tak przekonywająco. Żartował, czy naprawdę tak myślał?

Wiatr stukał deszczem po szybach; wśród młodych dębów dzikie koty huśtały się na niepewnych gałązkach, a garbate skrzaty robiły zwody i uniki.

– Coś ci opowiem – rzekł dziadek. – W latach pięćdziesiątych, kiedy szukałem minerałów w Australii, przekraczałem pewnego razu głęboki wąwóz, w pobliżu góry Olga, w którym widać było z daleka coś na kształt złoża miedzi. Chciałem zbadać ten wąwóz, ale mój przewodnik, aborygen, odmówił pójścia ze mną. Kiedy zapytałem go o powód odmowy, powiedział, że mieszka tam straszny stwór o nazwie Woolrabunning, co znaczy – "byłeś tu, ale znowu poszedłeś". Oczywiście, nie uwierzyłem w to. Któż by uwierzył? Tak więc pewnego popołudnia poszedłem sam do wąwozu. Było bardzo cicho, wiał tylko lekki wiatr. Zgubiłem się i dopiero tuż przed zapadnięciem ciemności znalazzłem pozostawione przez siebie znaki orientacyjne. Znajdowałem się na samym dnie wąwozu, głęboko w cieniu. Usłyszałem coś, jakby warczenie zwierzęcia. Uniosłem głowę i zobaczyłem tego stwora tak wyraźnie, jak teraz widzę ciebie. Był podobny do olbrzymiego wilka, tylko głowę miał większą niż wilk i masywniejsze barki. Nie miał ciała ani futra. Był uformowany całkowicie z przestrzeni zawartej między drzewami a skalnymi nawisami.

Robert popatrzył przestraszony na dziadka.

– Co wtedy zrobiłeś? – wyszeptał.

– Zrobiłem jedyną możliwą rzecz. Uciekłem. Ale wiesz co? On pogonił za mną. Do dziś dnia nie wiem jak. Kiedy wdzierałem się na ściany wąwozu, słyszałem tuż za sobą zgrzytanie jego pazurów na skałach, słyszałem, jak dyszy i mogę przysiąc, że czułem na karku jego gorący oddech. W pewnym momencie upadłem i rozpłatałem sobie nogę… To znaczy, nie wiem, czy rozdarł mi ją Woolrabunning, czy skaleczyłem się sam na skale lub na kolczastym krzaku. Spójrz i oceń.

Podciągnął lewą nogawkę spodni, odsłaniając białą, chudą łydkę. Robert pochylił się i zobaczył głęboką, niebieskawą bliznę, zaczynającą się przy kolanie i znikającą w szkockiej skarpetce.

– Trzeba było trzydziestu szwów, żeby to zeszyć – dodał dziadek. – Miałem szczęście, że nie wykrwawiłem się na śmierć. Możesz tego dotknąć, jeśli chcesz. To nie boli.

Robert nie chciał dotykać blizny, ale patrzył na nią długo ze zgrozą i z zafascynowaniem. Nie bestia – myślał – lecz brak bestii. Szukaj rzeczy, których nie ma, zamiast rzeczy, które są.

– Czy wiesz, co powiedział mój przewodnik? – spytał dziadek. – Powiedział, że powinienem był zostawić za sobą coś do jedzenia, wówczas Woolrabunning przestałby mnie ścigać.

Następnego dnia Robert poszedł po lunchu na spacer. Wichura się uspokoiła. Ogrody różane i trawniki usłane były liśćmi i patykami. Drzewa stały cicho i nieruchomo. Robert słyszał tylko chrzęst żwiru pod własnymi krokami i odległy turkot kół pociągu.

Minął dwie granitowe kolumny u wejścia do alei. Na każdej z nich stał kamienny lew, trzymający tarczę pokrytą herbami. Jeden z lwów nie miał prawego ucha i kawałka szczęki. Oba były gęsto pokryte mchem. Robert uwielbiał je, kiedy był mały. Nazwał je: Duma i Zraniony. Kiedyś spacerowali – matka, ojciec i on – w pobliżu lwów, i wtedy matka powiedziała do ojca: "Troszczysz się tylko o swoją zranioną dumę". Potem dowiedział się w przedszkolu, że stado lwów również jest nazywane "dumą". [W języku angielskim duma to pride. Stado lwów to także pride.] Od tamtej pory słowa matki i lwy połączyły się nierozerwalnie w jego głowie.

Położył rękę na odłamanym uchu Zranionego, jakby chciał go pocieszyć. Potem poszedł do Dumy i pogłaskał ją po zimnym, kamiennym nosie. Gdyby tak lwy ożyły i poszły z nim na spacer po parku, wypuszczając przy każdym oddechu małe kłębki pary. Może nauczyłby je aportować patyki.

Szedł sam wzdłuż alei. Dzikie koty siedziały na górnych gałęziach drzew, przyglądając mu się złośliwie oczkami w kształcie liści. Skrzaty poukrywały się w zagięciach i rozwidleniach dolnych gałęzi. Czasem dostrzegał któregoś, zaczajonego za pniem drzewa, ale kiedy się zbliżał, żeby przypatrzyć mu się z bliska, skrzat znikał, a kształt, który tworzył jego twarz, zmieniał się na zupełnie inny albo stawał się tłem, albo w ogóle niczym.

Na chwilę przystanął – samotny w wielkim parku, mały chłopiec w tradycyjnym tweedowym płaszczu z welwetowym kołnierzem, otoczony tworami własnej wyobraźni. Czuł strach; idąc oglądał się za siebie, żeby się upewnić, że dzikie koty i skrzaty nie schodzą z drzew i nie zaczynają iść za nim, stąpając ostrożnie, żeby nie robić hałasu na żwirze.

Wiedział, że musi pójść aż do wielkiego dębu, aby zobaczyć garbatego stwora, który dominował wśród innych – Woolrabunninga z Falworth Parku. Byłeś tu, ale znów odszedłeś. Lecz jesteś tu cały czas, ponieważ widzę twoją sylwetkę.

Stanął naprzeciw dębu. Podobna do świni bestia wyglądała inaczej z miejsca, w którym się znajdował: była szczuplejsza i miała mniej zwężającą się czaszkę. Rozpoznawał przygarbione barki, ale szczęki były znacznie gęściej obsiane zębami. Robert patrzył na nią długo, aż usłyszał łagodny szum mżawki.

– Nie goń za mną, proszę cię – rzekł Robert do bestii, która była tylko kawałkiem pustej przestrzeni wśród gałęzi drzewa. – Masz tu… Przyniosłem ci coś do jedzenia.