Выбрать главу

Wyjął ostrożnie z kieszeni płaszcza białą papierową serwetkę i położył na trawie u stóp dębu. Rozwinął ją, żeby pokazać bestii, co jej przyniósł. Była to ostro przyprawiona kiełbaska wieprzowa, zabrana z lunchu, jego ulubiona potrawa, szczególnie kiedy była przyrządzona zgodnie z wymaganiami dziadka: popękana, chrupiąca i dobrze wysmażona. Ze strony Roberta była to znaczna ofiara.

– Smacznego – powiedział do bestii, składając jej ukłon. Potem odwrócił się i wolnym, miarowym krokiem zaczął iść w stronę domu.

Tym razem nie śmiał oglądać się za siebie. Czy bestia zlekceważy jego poczęstunek i pogoni za nim, tak jak Woolrabunning pogonił za dziadkiem i rozerwał mu nogę? Czy powinien zacząć biec, żeby chociaż mieć jakąś szansę dotarcia do domu i zatrzaśnięcia drzwi, zanim dopadnie go bestia? A jeśli ucieczka rozbudzi instynkt łowiecki bestii, która wówczas rzuci się za nim w pościg?

Szedł coraz szybciej wzdłuż drzew, gdzie mieszkały dzikie koty, natężając słuch w oczekiwaniu odgłosu pierwszych, ciężkich susów. Wkrótce już prawie biegł z wyprostowanymi kolanami, pracując obszernie ramionami. Przebiegł obok Dumy i Zranionego i wówczas usłyszał za sobą chrzęst żwiru oraz cichy, głęboki warkot…

W stronę domu jechał powoli złocisty jaguar XJS.

Samochód miał włączone reflektory ze względu na popołudniowy zmrok, tak że oślepiony Robert nie mógł zobaczyć kto w nim siedzi. Potem samochód wyprzedził go i Robert ujrzał machającą rękę oraz znajomy uśmiech. Pobiegł za samochodem aż do frontowych drzwi domu.

– Mama! – krzyknął, kiedy wysiadła z fotela obok kierowcy. Objął ją w pasie i trzymał mocno. Była tak ciepła, domowa i piękna, że nie mógł uwierzyć, iż kiedykolwiek go opuściła.

Rozczochrała mu włosy i pocałowała go. Miała na sobie płaszcz z futrzanym kołnierzem, którego do tej pory nie widział, i pachniała innymi perfumami: perfumami dla boatych kobiet. Miała też nową, iskrzącą się broszę, która podrapała mu policzek, kiedy schyliła się, żeby go pocałować.

– Bardzo śmiesznie biegłeś – oznajmiła. – Gerry powiedział, że wyglądałeś jak nakręcony żołnierzyk.

– Gerry?

– Oto Gerry – wskazała. – Wzięłam go z sobą, żebyście się poznali.

Robert zmarszczył brwi. W głosie matki było jakieś napięcie. Czuł, że coś jest nie w porządku. Zza samochodu wyszedł z wyciągniętą ręką wysoki mężczyzna o ciemnych, zaczesanych do tyłu włosach. Miał na twarzy wyraz ciężkiego kaca, a jego oczy były tak niebieskie, jak dwa kawałki śródziemnomorskiego nieba, wycięte z reklamy biura podróży.

– Halo, Robercie – odezwał się, trzymając wyciągniętą rękę. – Mam na imię Gerry. Dużo o tobie słyszałem.

– Naprawdę? – spytał naiwnie Robert. Spojrzał na matkę w oczekiwaniu jakiegoś wyjaśnienia, ale ona tylko uśmiechała się i kiwała głową.

– Słyszałem, że lubisz budować modele samolotów – mówił Gerry.

Robert zarumienił się. Modele samolotów były jego tajemnicą: częściowo dlatego, że nie bardzo mu to wychodziło (chociaż matka myślała inaczej, nawet gdy nakładał zbyt dużo kleju na skrzydła albo połamał kalki lub też przyklejał osłonę kokpitu, nie dbając o uprzednie pomalowanie pilota). Częściowo zaś ponieważ… ponieważ to była jego prywatna sprawa i koniec. Nie mógł pojąć, skąd wie o tym Gerry. Chyba że matka wszystko mu o nim opowiedziała.

Dlaczego tak postąpiła? Kim był "Gerry"? Robert nigdy o nim nie słyszał, a tymczasem tamtemu się wydawało, że ma prawo wiedzieć o jego modelach samolotów, wozić jego matkę w swoim pretensjonalnym XJS i zachowywać się, jakby był właścicielem całej okolicy.

Z domu wyszedł dziadek Roberta. Ubrany był w swój musztardowego koloru sweter z Fair Isle. Miał dziwny wyraz twarzy, jakiego Robert jeszcze u nniego nie widział: podniecony zażenowany, a równocześnie wyzywający.

– Och, tatusiu, jak cudownie zobaczyć się z tobąoznajmiła matka Roberta, całując go. – To jest Gerry. Gerry, to jest tata.

– Przepraszamy za wcześniejszy przyjazd – uśmiechnął się Gerry, ściskając dłoń dziadka. – Osiągnęliśmy znacznie lepszy czas na M40, niż zakładałem. Był spory ruch, ale dość szybki.

Dziadek Roberta spojrzał podejrzliwie i z niechęcią na XJS.

– Mam wrażenie, że w takiej rzeczy można podróżować całkiem szybko.

– Wie pan, to bardzo śmieszne, ale nigdy nie myślałem o nim jak o "rzeczy". Zawsze uważałem, że to jest "ona".

Dziadek Roberta odwrócił wzrok od XJS i w sposób umiarkowanie ostentacyjny więcej na niego nie spoglądał. Cichym głosem, jakby mówił do siebie, powiedział:

– Przedmiot pozostaje przedmiotem i tylko o kobiecie można powiedzieć "ona". Zawsze miałem przekonanie, że mężczyźni, którzy traktują kobiety na równi z okrętami, samochodami i dobranymi do nich rupieciami, nie zasługują na nic więcej niż na okręty, samochody i dobrane do nich rupiecie.

– A zatem – wzburzył się Gerry. – Chacun á son gôut. – Równocześnie posłał matce Roberta spojrzenie znaczące: Mówiłaś, że będzie z nim trudno. Nie żartowałaś. Ona wzruszyła ramionami i starała się przybrać minę, jak gdyby wcale się nie zanosiło na najgorszy weekend w jej życiu. Poza tym ostrzegła Gerry'ego. Ale Gerry nalegał na "spotkanie z rekrutem i z dziadziusiem też… I ze wszystkim, co przychodzi ze zdobytym terenem".

Robert stał w pobliżu otwartego bagażnika samochodu, podczas gdy Gerry wyciągał walizki.

– Jak ci się podobają? – spytał Gerry. – Ręcznie preparowana świńska skóra z solidnymi, mosiężnymi zamkami. Specjalna oferta Diner's Club.

Robert wciągnął nosem powietrze.

– Śmierdzą wymiotami.

Gerry postawił walizki i zamknął bagażnik. Srogim wzrokiem patrzył długo na Roberta. Chciał wywrzeć na nim wrażenie. Tymczasem jego milczenie i jego wzrok znudziły Roberta. Spojrzał w stronę Zranionego i Dumy, myśląc o bieganiu z nimi wśród drzew.

– Miałem nadzieję, że możemy być przyjaciółmi – powiedział Gerry.

Przyjaciółmi? Jak możemy być przyjaciółmi? Ja mam dziewięć lat, a ty masz sto. Poza tym nie chcę mieć przyjaciół. Nie teraz. Mam Zranionego i Dumę, Dziadka i Mamę. Po co mi przyjaźń z tobą?

– Co o tym sądzisz? – nalegał Gerry. – Będziemy przyjaciółmi, dobrze?

– Jesteś za stary – odparł bez ogródek Robert.

– Co to, do cholery, znaczy: za stary? Mam trzydzieści osiem lat. Nawet nie czterdzieści. Twoja matka ma trzydzieści sześć.

Robert westchnął niecierpliwie.

– Jesteś za stary, żeby być moim przyjacielem.

Gerry przykucnął, tak że jego wielka, sina od czarnego zarostu twarz znalazła się na tym samym poziomie co buzia Roberta. Z butą posiadacza oparł łokieć na masce samochodu.

– Nie miałem na myśli takiej przyjaźni. Chciałem, żebyśmy byli takimi przyjaciółmi jak ojciec z synem.

Roberta zafascynowała brodawka usadowiona w fałdzie nosa Gerry'ego. Dziwił się, że Gerry nie pomyślał o tym, żeby ją wyciąć. Czyżby jej nie zauważył? Musiał ją widzieć codziennie w lustrze. Była taka wielka. Gdybym ja miał taką, sam bym ją odciął. A gdyby tak krwawiła bez końca? Przypuśćmy, że bym ją odciął, a potem nic nie powstrzymałoby wypływającej krwi? Co byłoby lepsze: umrzeć w wieku dziewięciu lat, czy mieć na zawsze taką wielką brodawkę jak Gerry?

– Myślisz, że to możliwe? – przymilał się Gerry.

– Co? – zapytał Robert, myśląc o czymś innym.

– Czy sądzisz, że to możliiwe? Czy mógłbyś to zrobić dl mnie, a jeśli nie dla mnie, to dla twojej matki?

– Przecież mama nie ma brodawki.

Przez chwilę wydawało się, że wszechświat zamarł. Robert zobaczył, jak ręka Gerry'ego wyciąga się w jego stronę. Nie pamiętał nic więcej poza tym, że leżał bokiem na żwirze, oszołomiony, widząc gwiazdy i słysząc z dziwnym pogłosem, jak Gerry mówi: