Выбрать главу

– Podnosiłem walizkę… Nie wiedziałem, że on tam jest…

Właśnie nadbiegł. Musiał nadziać się twarzą na mosiężne okucie.

Odmówił zejścia na kolację i został w łóżku, czytając Groch z kapustą Edwarda Leara. "Popłynęli na morze w sitach… w sitach popłynęli na morze". Lubił wiersze o…Jeziorach o Potwornej Strefie, i o wzgórzach Chankly Bore. Było tam obco, smutno i groźnie, mimo to Robert tęsknił do tej krainy. Pojechałby gdziekolwiek, byle nie zostawać tu i nie słuchać matowego, wysokiego śmiechu matki, rozlegającego się w całym domu, zupełnie innego niż zwykle. W jaki sposób Gerry doprowadził do tego, że tak się perfumowała, że stała się nieczuła i obca? Uwierzyła mu nawet, że Robert uderzył się o walizkę. Co miał powiedzieć, kiedy przytulała go i głaskała po włosach? Gerry mnie uderzył?

Dzieci potrafią mówić o wszystkim, ale nie o takich rzeczach. Wyznanie: Gerry mnnie uderzył, wymagałoby więcej sił i opanowania, niż miał ich kiedykolwiek.

Przyszedł dziadek, niosąc tackę z zapiekanką z mięsa i ziemniaków i szklankę coca-coli ze słomką.

– Dobrze się czujesz? – zapytał, siadając w nogach łóżka Roberta i patrząc, jak je. Na dworze panowała ciemność, a mimo to zasłony w sypialni były szczelnie zaciągnięte. Mimo że tapety pełne były tajemniczych mężczyzn w płaszczach, którzy do tej pory nie chcieli się odwrócić, Robert miał uczucie, że nigdy tego nie zrobią, a przynajmniej nie tej nocy Było cicho, słyszał jedynie musowanie coca-coli.

– Nienawidzę Gerry'ego – powiedział.

Dziadek położył mu na kalanie swoją pomarszczoną dłoń.

– To oczywiste – odparł.

– On ma brodawkę.

– Ja też mam.

– Ale niewielką i z boku nosa.

– Tak, niewielką i z boku nosa.

Robert nabrał na widelec kawałek zapiekanki. Dziadek obserwował go z jakimś niezwykłym smutkiem.

– Muszę ci coś wyjaśnić, Robercie.

– Co takiego?

– Twoja matka… No cóż; twoja matka jest bardzo zaprzyjaźniona z Gerrym. Bardzo go lubi. Czuje się przy nim szczęśliwa.

Robert przestał jeść i odłożył widelec.

– Twoja matka chce wyjść za niego. Chce rozwieść się z twoim ojcem i wyjść za Garry'ego – mówił z przykrością dziadek.

– Jak ona może wychodzić za niego? – spytał zdumiony Robert.

W oku dziadka błysnęła iskierka podejrzenia. Ścisnął kolano Roberta i powiedział:

– Przykro mi. Ona go kocha. Ona go naprawdę kocha, on ją uszczęśliwia. Nie można decydować o życiu innych ludzi. Nie można wskazywać im, kogo mają kochać, a kogo nie.

– Ale on ma brodawkę!

Dziadek zabrał tacę i postawił na podłodze, a potem objął Roberta. Trwali długo w uścisku, nic nie mówiąc, dzieląc wspólną udrękę.

Po pewnym czasie dziadek zapytał nieoczekiwanie:

– Na co ci była potrzebna kiełbaska?

Robert poczuł, że się rumieni.

– Jaka kiełbaska?

– Kiełbaska, którą ściągnąłeś ze swojego talerza, owinąłeś serwetką i schowałeś do kieszeni.

Z początku Robert oniemiał. Dziadek wiedział tyle, że aż zapierało oddech. W końcu wydusił:

– Dałem ją bestii. Tej bestii na wielkim dębie. Poprosiłem ją, żeby mnie nie ścigała.

Dziadek pogłaskał go po czole tak delikatnie, że Robert ledwie to poczuł. Potem powiedział:

– Jesteś dobrym chłopcem, Robercie. Zasługujesz na dobre życie. Powinieneś postępować tak, jak uważasz.

– Nie wiem, co masz na myśli.

Dziadek w rozmarzeniu pogłaskał go znów po czole.

– Mam na myśli to, że nie powinieneś marnować smacznych kiełbasek.

Niewiele po północy zerwała się wichura. Drzewa rozpoczęły w ciemności wściekły taniec derwiszów. Robert zbudził się i leżąc sztywno, wytężał uszy, czy nie usłyszy chrzęstu czyichś stóp na żwirze podjazdu lub skrobania pazurami w okno. Miał wrażenie, że tej właśnie nocy wszystkie dzikie koty i skrzaty, wysmagane wiatrem, zeskoczą z drzew, wedrą się do domu i rozpoczną hulankę. Nastąpi orgia zębów, zaczerwienionych oczu i oddechów o zapachu kory.

Dziś jest ta noc!

Usłyszał trzask okna, jeden, a potem drugi. Krzyk matki. O Boże! Gerry ją morduje! Dziś jest ta noc i Gerry ją morduje! Wyskoczył z łóżka, włożył pantofle, otworzył drzwi i pobiegł korytarzem wołając: "Mamo… Mamo… Mamo…"

Wpadł do sypialni matki i zobaczył w blasku lampy wielki, biały tyłek Gerry'ego, z czarno owłosionym przedziałkiem i jego czerwony, błyszczący członek, posuwający się tam i z powrotem. Zobaczył twarz matki – przeobrażoną, patrzącą na niego. Spoconą, zaróżowioną i wyczerpaną. Twarz spoconej świętej. Twarz z wyrazem rozpaczy.

– Robert! – krzyknęła, jak gdyby tonął.

Wybiegł z pokoju. "Robert!" zawołała za nim, ale on biegł dalej. W dół, po schodach, przez hall, do drzwi frontowych. Otworzył je – wichura gwałtownie wtargnęła do domu i pobiegł dalej po żwirze, minął Dumę i Zranionego, a potem tańczące dzikie koty i skrzaty.

Panował tak ogłuszający hałas, że Robert nie mógł zebrać myśli. Ale nie chciał myśleć. Słyszał wycie wiatru w otaczających drzewach i łoskot drzwi w domu, brzmiący jak kanonada artyleryjska: biegł i biegł, z rykiem krwi w uszach – spodnie jego piżamy trzepotały, targane wichurą – aż przy końcu alei zamajaczył olbrzymi dąb, kłaniający się z szacunkiem nawałnicy. Chwiał się jednak niewiele bardziej niż naturalnej wielkości drewniany okręt wojenny, z czasów gdy dębowego drewna używano do budowy statków oceanicznych.

Robert, ciężko dysząc, stanął przed dębem. Widział bestię poruszającą się wśród gałęzi. "Woolrabunning!" – krzyknął na nią. "Woolrabunning!"

Wydało mu się, że żwir pod jego stopami zafalował. Wiatr dźwięczał setkami różnych głosów. "Woolrabunning!" krzyknął znów. "Pomóż mi, Woolrabunning!"

Ogromny dąb zakołysał się i wyprostował, jak gdyby coś bardzo ciężkiego spadło z jego gałęzi. Robert wytężył oczy w ciemności, ale niczego nie mógł dostrzec. Już miał krzyknąć jeszcze raz na Woolrabunninga, kiedy z hałasem zaczęło się do niego zbliżać coś olbrzymiego, coś, co rozdzierało pazurami darń i bryzgało żwirem.

Nie zdążył się odsunąć: Nie zdążył nawet krzyknąć. Coś szczeciniastego i masywnego uderzyło go w bok i powaliło na plecy, a potem minęło w pędzie, zostawiając za sobą smugę zimnego, cuchnącego powietrza. Coś niewidzialnego. Jakaś bestia. Albo raczej jej pusty kształt.

Podniósł się na nogi, ppotłuczony i zszokowany. Wiat wichrzył mu włosy. Słyszał, jak stwór biegnie w stronę domu. Słyszał go, ale nie widział. Dostrzegał tylko żwir pryskający spod jego pazurów.

Nie mógł się ruszyć. Nie miał odwagi pomyśleć, co się zaraz stanie. Usłyszał łoskot wywalanych drzwi frontowych. Usłyszał pękanie szkła i łomot przewracanych mebli. Usłyszał uderzenia i krzyki, a potem przeraźliwy wrzask, jakiego jeszcze nigdy nie słyszał i nie chciałby już nigdy usłyszeć.

Potem zapadła cisza, a on rzucił się w stronę domu.

Sypialnia tonęła w czerwieni. Po ścianach spływały firanki lepkiej krwi. Ale gorsze od krwi były wstążki ludzkiego ciała zwisające zewsząd jak dekoracje odpustowe. I ten słodkawy zapach rzeźni. Robert stał przy drzwiach i nie mógł się zorientować, co właściwie ogląda.

Poczuł, jak dziadek położył mu rękę na ramieniu. Obaj nic nie mówili. Nie mieli pojęcia, co się teraz stanie.

Poszli ręka w rękę wzdłuż podjazdu, między Zranionym i Dumą, między drzewami, na których siedziały dzikie koty i skrzaty.