Kiedy minęli Zranionego i Dumę, oba kamienne lwy obróciły sztywno głowy, otrząsnęły z siebie płaszcze z mchu, zeskoczyły miękko z cokołów i poszły za nimi.
Potem zeskoczyły z drzew dzikie koty i też dołączyły do pochodu; potem garbate skrzaty i karły, i elfy, i mężczyźni w purpurowych płaszczach. Szli wszyscy razem – duża, różnorodna kompania – aż doszli do wielkiego dębu, gdzie stanęli i pochylili głowy w ukłonie.
Nad nimi, wysoko wśród gałęzi, Woolrabunning ryczał i ryczał; był to ryk triumfu i żądzy krwi, który niósł się echem daleko poza Falworth Park.
Robert ściskał mocno rękę dziadka.
– Kształt bestii! – wyszeptał z przejęciem. – Kształt bestii!
Wtedy dziadek dotknął jego twarzy w sposób, w jaki mężczyzna dotyka twarzy kogoś, kogo głęboko kocha. Za plecami ukrywał zakrwawiony nóż rzeźnicki. Nie był pewien, czy będzie w stanie wypróbować go na Robercie albo na samym sobie. Od dawna miał zamiar przeciąć sobie kiedyś gardło u stóp wielkiego dębu w Falworth Parku: może więc ta noc będzie równie dobra jak jakakolwiek inna.
Jeśli nawet znikną na zawsze – pozostaną ich kształty: jego, Roberta, dzikich kotów i chytrych skrzatów… i może to jest wszystko, na co człowiek może mieć nadzieję.
Graham Masterton