I było po wszystkim.
Stałam w półmroku, w pozycji gotowości do walki, a mężczyzna wił się i jęczał z bólu na trawniku przed moim domem. W bloku rozbłysły światła – napastnik krzyczał naprawdę głośno, choć krótko – i Claude Friedrich, mężczyzna przyzwyczajony do radzenia sobie z nagłymi wypadkami, obiegł dzielące nasze posesje ogrodzenie z podziwu godną szybkością jak na jego wiek. W ręku miał broń. Spojrzałam na niego, a potem wróciłam do pilnowania leżącego mężczyzny.
Friedrich stanął jak wryty.
– Co pani do cholery wyprawia? – zapytał, ciężko dysząc.
Znów mu się przyjrzałam, tym razem na tyle długo, by zauważyć, że ma na sobie tylko spodnie koloru khaki. Nie powiem, wyglądał niczego sobie.
– Zostałam napadnięta – wyjaśniłam, zadowolona, że głos nie drży mi ani trochę.
– Pomyślałbym, że było odwrotnie, gdyby ten ktoś nie miał na sobie maski i nie był w pani ogródku.
Puściłam jego uwagę mimo uszu, wpatrzona w wijącą się, jęczącą sylwetkę.
– Myślę, że ma już dość – stwierdził Friedrich, a ja odniosłam wrażenie, że w jego słowach pobrzmiewała nutka sarkazmu. – Proszę teraz pójść do domu, zatelefonować na komisariat i powiedzieć, że przydałby mi się ktoś do pomocy.
Miałam ochotę skoczyć na faceta, który mnie napadł, i dołożyć mu jeszcze trochę, bo adrenalina nadal kipiała mi w żyłach. Facet naprawdę mnie zaskoczył. Ale policjant miał rację. Nie było sensu, żebym na własne życzenie pakowała się w kłopoty. Wyprostowałam się, opuściłam ręce i wzięłam głęboki oddech, żeby się odprężyć. Zrobiłam krok ku domowi i poczułam nagłe ukłucie bólu na tyle ostrego, że musiałam się zatrzymać.
– Wszystko w porządku? – spytał zaniepokojony komendant.
Zorientowałam się, że doskwiera mi coś więcej niż tylko chęć ukarania napastnika. Musiałam przyznać, że pierwszy cios dość dobrze mu wyszedł, a na dodatek udało mu się podrapać mi twarz, chociaż nie mogłam sobie przypomnieć jak ani kiedy. Stopniowo miejsce wściekłości zaczął zajmować ból.
– Dam sobie radę – odpowiedziałam ponuro i pochyliłam się, żeby podnieść klucze z trawnika.
Z niezadowoleniem zauważyłam, że kółko breloka pękło i klucze się rozsypały. Udało mi się znaleźć tylko jeden, ale na szczęście do drzwi wejściowych. Utykając, weszłam do domu i poszłam do sypialni. Najpierw zatelefonowałam na komisariat. Gdy się rozłączyłam, nie wypuściłam słuchawki z ręki. Nie miałam pojęcia, co powiedziałam dyspozytorce, niewidzialnej Lottie. Dochodziło wpół do drugiej w nocy.
Obiecałam Marshallowi, że zatelefonuję, jeżeli będę miała kłopoty.
Sprawdziłam kartkę papieru, na której nabazgrał swój nowy numer telefonu, i wystukałam go na klawiaturze.
– Tak? – zapytał półprzytomny, ale świadomy.
– Jestem w domu – powiedziałam.
– Zauważyłem, że wyszłaś – stwierdził lakonicznie.
– Zostałam napadnięta.
– Nic ci się nie stało?
– Prawie. Ale z nim jest gorzej.
– Zaraz przyjeżdżam.
Chciałam coś odpowiedzieć, ale w słuchawce odezwał się sygnał.
Bardziej niż czegokolwiek innego chciałam się położyć, wiedziałam jednak, że nie mogę. Przemogłam się i wstałam. Powoli wróciłam do miejsca, w którym Claude Friedrich trzymał na muszce jęczącego człowieka. Mężczyzna obiema dłońmi zakrywał zakrwawioną kominiarkę.
Nadal nie znaliśmy tożsamości napastnika.
– Myślę, że powinna mu pani ściągnąć maskę – powiedział Friedrich. – Sam sobie raczej nie poradzi.
Mimo że bolący bok doskwierał mi coraz bardziej, nachyliłam się i powiedziałam: „Zabierz te cholerne łapska!” Natychmiast mnie posłuchał. Prawą ręką chwyciłam za skraj kominiarki i pociągnęłam ku górze. Nie udało mi się jej zdjąć zupełnie, bo przyciskał ją głową do ziemi, ale odsłoniłam wystarczający fragment twarzy, by móc rozpoznać, kto się pod nią kryje.
Z nosa Norvela Whitbreada płynęła krew.
– Złamałaś mi nos, ty suko – warknął chrapliwie, a ja uniosłam dłoń, gotowa do zadania ciosu.
Norvel się skulił.
– Dosyć! – warknął komendant.
Tym razem nic nie łagodziło oficjalnego tonu jego głosu. Z dużym wysiłkiem pozbierałam się i wstałam.
– Już stąd zionie od niego whisky – powiedział z odrazą. – Co pani tu robiła, kiedy zaatakował?
– Wracałam do domu i zajmowałam się swoimi sprawami – odparłam ostro.
– Och. Tak po prostu?
– Tak po prostu – powtórzyłam.
– Norvel, jesteś najgłupszym sukinsynem, jaki się kiedykolwiek urodził – zauważył swobodnym tonem komendant policji.
Napastnik jęknął z bólu i zwymiotował.
– Ludzkie pojęcie przechodzi! – zawołał Friedrich, a potem spojrzał na mnie. – Wie pani, dlaczego to zrobił?
– Kiedyś, gdy pracowałam w kościele, zaczepiał mnie, więc go uderzyłam – odpowiedziałam zdecydowanie. – Chyba wpadł na pomysł, żeby się zemścić.
Planując atak, Norvel najwyraźniej nie rozstawał się ze swoimi narzędziami pracy. Założyłabym się, że kij pochodził z tej samej miotły, którą próbował mnie uderzyć w kościele, tylko wcześniej odpiłował szczotkę.
Za rogiem przystanął radiowóz. Światła koguta się obracały, na szczęście syrena nie była włączona.
Wpadłam na pomysł i przykucnęłam niedaleko Norvela, od którego teraz śmierdziało wieloma nieprzyjemnymi rzeczami.
– Słuchaj, Norvel, czy to ty podrzuciłeś wieczorem lalkę na moim samochodzie? – spytałam.
W odpowiedzi Norvel Whitbread bluzgnął stekiem wyzwisk i przekleństw. Zrozumiałam z tego, że nie wie, o czym mówię.
– O co mu znowu chodzi? – zapytał policjant.
– Okej, spróbujemy jeszcze raz – stwierdziłam, wiedziona nagłym natchnieniem. Gestem dałam Friedrichowi znać, żeby chwilę poczekał. – Po co Tom O'Hagen poszedł do ciebie na górę tego dnia, kiedy ktoś zabił Pardona?
– Bo nie mógł utrzymać kutasa w gaciach – warknął Norvel, któremu najwyraźniej przeszła ochota na ochronę potencjalnie intratnych sekretów innych osób. – Kopsnął mi sześć pierdolonych dych, żebym nie beknął jego żonie, że bzyka Deedrę.
Claude Friedrich, który niepostrzeżenie podszedł bliżej, usłyszał moje pytanie. Teraz zmierzył Norvela lodowatym spojrzeniem.
– Mały drobiazg, o którym zapomniałeś mi wspomnieć, co? – spytał z wściekłością. – Kiedy wybierzemy się do celi po krótkim przystanku w szpitalu, będziemy musieli poważnie porozmawiać.
Skinął głową na policjanta, który właśnie przybiegł z radiowozu. Był to młody mężczyzna, którego w myślach zaliczyłam do chłopców.
Gdy zakuwał w kajdanki Norvela i wpychał go do samochodu, Claude Friedrich stał przy mnie i zaczął mi się przyglądać. Nadal kucałam, bo wiedziałam, że gdy spróbuję wstać, bok znów mnie rozboli. Chowając broń za pas, komendant wyciągnął do mnie rękę. Po chwili wahania chwyciłam ją, a on mocno pociągnął. Wstałam, z trudem łapiąc dech.
– Nie ma sensu pytać, gdzie pani była. Chyba nawet nie będę musiał – powiedział, przypatrując się samochodowi Marshalla, który właśnie zaparkował za radiowozem.
Dopiero wtedy puścił moją dłoń.
Marshall błyskawicznie wyskoczył z samochodu. Nie chwycił mnie za rękę ani nie objął, tylko przyjrzał mi się uważnie, jak meblowi na wyprzedaży, w poszukiwaniu zadrapań i rys.