– Nie utrzymywałam z panem Albee bliższych kontaktów.
Mało powiedziane. Właściwie zawsze czułam do niego fizyczną odrazę. Był jakiś taki biały, sflaczały i nieruchawy. Zupełnego braku kondycji nie rekompensowały żadne przymioty ducha.
Friedrich z uwagą przyglądał się swoim dłoniom, a później zaplótł je. Pochylił się ku mnie, wspierając łokcie na udach.
– Wróćmy do zeszłej nocy – zagadnął, rzucając mi nagłe spojrzenie.
Posadziłam go na małej dwuosobowej kanapie, a sama wybrałam uszak. Nie kiwnęłam głową, nie odezwałam się pierwsza. Czekałam.
– Czy zauważyła pani coś niezwykłego? – wyprostował się nagle, patrząc wprost na mnie.
– Niezwykłego.
Starałam się wyglądać na zamyśloną, lecz poczułam, że udało mi się tylko przywołać na twarz znajomy grymas uporu.
– Położyłam się spać koło jedenastej – powiedziałam w końcu pośpiesznie. Była to prawda, chociaż za pierwszym razem nie mogłam zasnąć. – Marie, to znaczy pani Hofstettler, powiedziała mi dzisiaj rano, że na ulicy przy parku zrobiło się spore zamieszanie, ale obawiam się, że nic z tego do mnie nie dotarło.
– Ktoś telefonował do mnie około wpół do trzeciej w nocy – powiedział miękko Friedrich. – Kobieta. Powiedziała, że w parku po przeciwnej stronie ulicy znajdę ciało.
– Naprawdę?
– Naprawdę, panno Bard. Myślę, że coś widziała. Wie, jak ciało znalazło się w parku, i przestraszyła się, bo widziała, kto to zrobił. Boi się tego kogoś. A może pomogła podrzucić zwłoki do parku i zrobiło jej się żal na myśl o tym, że biedak będzie tam leżał przez całą noc, a rano będzie cały mokry od rosy? Myślę więc, że kimkolwiek jest ta kobieta, z jakiejś przyczyny zaniepokoiła się losem doczesnych szczątków Pardona. Bardzo chciałbym z nią o tym porozmawiać.
Czekał.
Zrobiłam wszystko, co się da, żeby przybrać obojętny wyraz twarzy.
Policjant westchnął ciężko.
– Okej, panno Bard. Nic pani nie widziała, nic pani nie wie. Ale jeżeli coś się pani przypomni – jego słowa aż ociekały ironią – proszę do mnie zadzwonić, w dzień lub w nocy.
Komendant Claude Friedrich wzbudzał tak duże zaufanie, że mało brakowało, a zwierzyłabym mu się ze wszystkiego. Pomyślałam jednak o swojej przeszłości. Gdy wyjdzie na jaw, zniszczy spokojną i stabilną egzystencję, jaką stworzyłam dla siebie w miasteczku.
Zorientowałam się, że mam do czynienia z niebezpiecznym człowiekiem. Gdy otrząsnęłam się z zadumy, zauważyłam, że czeka, jak zareaguję na jego słowa. Wiedział, że zastanawiam się, czy czegoś mu nie powiedzieć.
– Do widzenia – powiedziałam i wstałam z fotela, żeby go odprowadzić do drzwi.
Wychodząc, Friedrich wyglądał na rozczarowanego. Ale nic nie powiedział, a w pożegnalnym spojrzeniu popielatych oczu nie było wrogości.
Gdy zamknęłam za nim drzwi na klucz, ni stąd, ni zowąd zorientowałam się, że był chyba dopiero piątą osobą, którą wpuściłam do domu w ciągu ostatnich czterech lat.
We wtorkowe popołudnia o wpół do szóstej zaczynam sprzątanie w gabinecie dentystycznym. Kiedy przeniosłam się do Shakespeare i żyłam z oszczędności (a właściwie z tego, co mi zostało po opłaceniu rachunków za leczenie, których nie pokrywała moja polisa ubezpieczeniowa), musiałam wyrobić sobie markę u klientów. Nieufny doktor Sizemore czekał na mnie, patrzył, jak sprzątam, a gdy wychodziłam, zamykał za mną drzwi. Teraz mam własny klucz i sama dobieram płyny czyszczące. Doktor Sizemore woli taki układ, a ja doliczam ich koszty do rachunku. Wszystko mi jedno, czy używam własnych środków, czy klienta. Tak jak oni, mam swoje ulubione. Chcę być Lily Bard – sprzątaczką, a nie złotą rączką ani dziewczyną do wszystkiego. Nic, co sugerowałoby biznes na dużą skalę.
Nieoficjalnie to, co robię, nazywam Usługami Porządkowymi w Shakespeare.
Gdy podejmowałam decyzję, że będę się utrzymywać ze sprzątania, nie mogłam sobie wyobrazić bardziej bezosobowego zajęcia, jednak wkrótce okazało się, że byłam w błędzie. Nie tylko poznaję osobiste szczegóły z życia moich zleceniodawców (na przykład doktor Sizemore traci włosy i bierze leki przeciwko zaparciom), lecz niekiedy mimo woli dowiaduję się o nich więcej, niż bym chciała.
Czasami podczas pracy zabawiam się, układając teksty do fikcyjnej rubryki dwutygodnika „Shakespeare Journal”. „Ostatnio doktor John Sizemore otrzymał fakturę za prenumeratę bogato ilustrowanych czasopism – i wcale nie były to magazyny poświęcone tematyce medycznej – więc gdzieś je musi ukrywać… Jego recepcjonistka Mary Helen Hargreaves [w miejscowym dialekcie jej imię brzmiało Heln] maluje w pracy paznokcie, a podczas przerwy na lunch czyta angielskie powieści kryminalne… Pielęgniarka Linda Gentry skończyła dziś serię pigułek antykoncepcyjnych, a więc kiedy następnym razem przyjdę sprzątać, w koszu znajdę tampaksy”.
Kogo jednak mogła zaciekawić taka rubryka? Tego rodzaju informacje same w sobie nie interesują nikogo, chociaż byłam jedną z pierwszych osób, które wiedziały, że Jerri Sizemore wystąpiła o rozwód (list od adwokata leżał otwarty na biurku Johna Sizemore'a), a w zeszłym tygodniu odkryłam, że Bobo Winthrop uprawiał z kimś bezpieczny seks, podczas gdy jego rodzice balowali w ekskluzywnym ośrodku rekreacyjno-sportowym za miastem.
Wiem bardzo wiele o wielu ludziach, nigdy jednak nie przyszłoby mi do głowy dzielić się tym z kimkolwiek. Ale śmierć Pardona Albee… – pewnie kiedyś będę musiała o niej opowiedzieć.
Podświadomie czułam, że będzie to oznaczać kres mojego dotychczasowego życia.
Może i nie jest usłane różami, ale tylko takie mi zostało. Poza tym jest znośne. Próbowałam innych, ale to odpowiada mi najbardziej.
Skończyłam pracę o wpół do ósmej. Starannie zamknęłam drzwi na klucz i wróciłam do domu. Na kolację przygotowałam pierś z kurczaka, brokuły z parmezanem i zagryzłam bułką. Posprzątałam w kuchni, posnułam się bez celu po domu, próbowałam przeczytać książkę z biblioteki, zatrzasnęłam ją z hukiem, a na koniec włączyłam telewizor.
Zapomniałam spojrzeć na zegarek i niechcący trafiłam na wiadomości. Przed moimi oczami rozgrywały się dantejskie sceny: kobiety trzymały krzyczące z przerażenia dzieci, wybuchały bomby, ulice były zasłane bezwładnymi ciałami w objęciach śmierci. Zobaczyłam twarz jednej ze zrozpaczonych kobiet, której rodzina znajdowała się pod gruzami, i zanim zdążyłam zmienić kanał, po twarzy pociekły mi łzy.
Od lat oglądanie programów informacyjnych jest ponad moje siły.
ROZDZIAŁ 4
W środowe ranki mam więcej swobody. Przeznaczam je na nagle wypadki (specjalne sprzątanie u pań przed partyjką brydża, przyjęcie z okazji narodzin dziecka) albo wykonuję zamówienia specjalne, na przykład pomoc w sprzątaniu strychów. W tę środę od dawna byłam umówiona z Alvą York na wiosenne porządki. Alva przestrzega tego rytuału, mimo że wraz z mężem T. L., byłym listonoszem, przenieśli się z domu do jednego z mieszkań w bloku Pardona Albee po przejściu T. L. na emeryturę.
Dwa lata wcześniej pomogłam Alvie porządnie wysprzątać dom z trzema sypialniami. Zaczęła jeszcze przed moim przyjściem i wcale nie miała zamiaru kończyć w południe, kiedy wychodziłam. Ale od czasu przeprowadzki bardzo podupadła na zdrowiu i rzeczywiście w tym roku sama może nie poradzić sobie z trzema pokojami.
Yorkowie mieszkają na parterze obok Marie Hofstettler, a ich drzwi wejściowe wychodzą wprost na apartament, który Pardon Albee zachował dla siebie. Nie mogłam się powstrzymać i pukając do Yorków, rzuciłam na nie okiem. Drzwi oklejała policyjna taśma. Zdziwiłam się, że wygląda dokładnie tak samo jak w telewizji. Kto chciałby się dostać do jego apartamentu? Kto oprócz niego mógł mieć klucz? Domyślałam się, że miał w mieście krewnych, o których nie wiedziałam. Każdy mieszkaniec Shakespeare jest bliżej lub dalej spokrewniony przynajmniej z kilkoma innymi. Od tej reguły istnieją bardzo nieliczne wyjątki.