Выбрать главу

– Właśnie – powiedziała, patrząc na mnie dziwnie. – A teraz musimy wejść do domu i powiedzieć mamie i tacie.

Spojrzałam na dom przed nami, jakbym go widziała pierwszy raz w życiu.

– Tak. Chodźmy.

Ale to Varena wysiadła pierwsza z samochodu. I to ona poważnym, pewnym głosem, który zarazem sugerował, że okazywanie jakichkolwiek skrajnych emocji byłoby w złym guście, przekazała złą nowinę rodzicom.

ROZDZIAŁ 3

Próbę ceremonii ślubnej zaplanowano na godzinę osiemnastą; w kościele prezbiteriańskim stawiłyśmy się punktualnie. Tootsie Monahan z włosami poskręcanymi w długie loki jak wystawowy pudel była już na miejscu i flirtowała z Dillem i jego drużbą. Było jasne, że nikt nie zamierza rozmawiać o śmierci doktora i pielęgniarki, chyba że w kącie i szeptem. Wszyscy dokładali starań, żeby nastrój pozostał radosny, a przynajmniej utrzymał się na poziomie powyżej zasępienia.

Przedstawiono mi Berry'ego Duffa, byłego współlokatora Dilla z czasu studiów i obecnego drużbę. Była to prezentacja dość znacząca – oboje byliśmy wolni i w tej samej grupie wiekowej. W powietrzu wisiało oczekiwanie, że między nami zaiskrzy.

Berry Duff był bardzo wysoki, miał przerzedzające się ciemne włosy, duże czarne oczy i godną pozazdroszczenia oliwkową cerę. Był farmerem z Missisipi, mniej więcej trzy lata po rozwodzie, i, jak dano mi do zrozumienia, uosabiał wszelkie zalety: był zamożny, godny zaufania, religijny i rozwiedziony bez konieczności sprawowania opieki nad dzieckiem. Przedstawiając mi go, Diii zdołał mi przekazać zdumiewającą ilość informacji, a po kilku minutach rozmowy z Berrym dowiedziałam się reszty.

Berry wyglądał na sympatycznego faceta i milo mi się z nim stało w oczekiwaniu na resztę aktorów występujących w naszym przedstawieniu. Nie przepadam za pogawędkami o niczym, a Berry'emu najwyraźniej to nie przeszkadzało, co uznałam za odświeżające. Spokojnie szukał wspólnego tematu do rozmowy i znalazł go w niechęci do kina i pasji do podnoszenia ciężarów, której się oddawał na studiach.

Miałam na sobie białą sukienkę i czarną marynarkę. W ostatniej chwili moja matka uznała, że potrzebuję jakiegoś akcentu kolorystycznego oprócz szminki; byłam skłonna przyznać jej rację. Obwiązała mi szyję zwiewnym szalem w jesiennych złocistościach i czerwieniach i spięła go złotą broszką, którą sobie kupiłam.

– Bardzo ładnie wyglądasz – skomplementował mnie Diii, po raz kolejny przebiegając obok.

On i Varena wyglądali na okropnie zdenerwowanych i wymyślali sobie coraz to nowe zadania, zmuszające ich do biegania po małym kościółku tam i z powrotem. Nasza gromadka ustawiła się bliżej prezbiterium, ponieważ wnętrze kościoła za ostatnimi ławkami tonęło w mroku. Drzwi po stronie ambony, prowadzące na korytarz, do którego przylegał gabinet pastora, otwierały się z pneumatycznym sykiem, wpuszczając nowo przybyłych. Cięższe drzwi na tyłach kościoła, za otwartą przestrzenią poza ostatnimi rzędami ławek, raz po raz zamykały się z głuchym stukiem za napływającymi uczestnikami ceremonii.

W końcu wszyscy byli w komplecie. Varena, Tootsie, ja, trzecia druhna Janna Russell, moi rodzice, Jess i Lou O'Shea, pierwszy w roli celebransa, druga – organistki, Diii, Berry Duff, młodszy i nieżonaty brat Dilla Jay, kuzyn Dilla Mathew Kingery, florystka, której zadaniem było zadbać o ślubne kwiaty, ale która zajęła się też reżyserowaniem całej uroczystości, a także dziw nad dziwy: matka Dilla – Lula Kingery. Kiedy zobaczyłam, jak na widok starszej kobiety wspartej na ramieniu Jaya na twarzy Vareny rozlewa się ulga, nabrałam ochoty, żeby wziąć Lulę na stronę i powiedzieć jej kilka przykrych słów.

Podczas gdy florystka instruowała naszą grupkę co do przebiegu ceremonii, przyjrzałam się Luli uważnie. Nie trzeba było długich obserwacji, żeby dojść do wniosku, że matce Dilla brakuje piątej klepki. Była nieodpowiednio ubrana (w kwiecistą sukienkę do chodzenia po domu, z krótkimi rękawami, dziurawą, oraz buty na wysokich obcasach ze sprzączkami ozdobionymi imitacją drogich kamieni), co samo w sobie jeszcze nie wskazywało na obłęd, ale kiedy dodać do tego jej niedorzeczne pytania („Czy ja też będę musiała przejść środkiem kościoła?”), rozbiegane oczy i trzęsące się ręce, całość nie pozostawiała wielu wątpliwości.

Ha. A więc rodzina Dilla też miała swojego trupa w szafie.

Punkt dla nas. W moim wypadku przynajmniej można było liczyć na to, że w sytuacji oficjalnej zachowam się jak należy. Mama Dilla była jak armata gotowa do strzału.

Varena odniosła się do pani Kingery z niezwykłym taktem i uprzejmością. Tak samo postąpili moi rodzice.

Poczułam płynący z poczucia przynależności rodzinnej przypływ dumy i wróciłam do rozmowy z Berrym Duffem, żeby ukryć emocje.

Po ostatnich gorączkowych ustaleniach i dalszej bieganinie tam i z powrotem zaczęła się próba. Patsy Green, florystka, ustawiła nas razem i ustaliła porządek przemarszu. Zajęliśmy miejsca, szykując się do ceremonialnego przejścia.

Najpierw na polecenie siedzącej przy organach Lou O'Shea asystent ślubny zaprowadził panią Kingery do przedniej ławki. Następnie moją matkę powiedziono do ławki po przeciwnej stronie.

Podczas gdy ja w towarzystwie pozostałych druhen czekałam z tyłu u wejścia do kościoła, Jess O'Shea przyległym do swego gabinetu bocznym korytarzem wkroczył do prezbiterium. Podszedł po stopniach do stołu komunijnego i stanął przed nim z uśmiechem. Tymi samymi drzwiami do prezbiterium wszedł Diii w asyście Berry'ego, który posłał mi szeroki uśmiech. Podeszłam do przejścia pośrodku nawy głównej, jednym uchem słuchając napomnień florystki, żebyśmy szły wolno i płynnie. Zawsze chodzę płynnie. Przypomniała mi o uśmiechu. Bocznym korytarzem nadszedł Jay Kingery, w którego stronę ruszyła nawą Janna. Następnie miejsce przed ołtarzem zajął kuzyn Mathew i przyszła kolej na spacer Tootsie. Na komendę Patsy Green nawą przeszłam ja („Uśmiechaj się!” – syknęła za moimi plecami).

Potem był gwóźdź programu: do ołtarza podążyła Varena, prowadzona przez mojego ojca. Była zapłoniona i szczęśliwa. Ojciec też. Diii patrzył na swoją narzeczoną i promieniał, dosłownie nieprzytomny z radości. Berry spojrzał na mnie i uniósł brew; poczułam, że drgnęły mi kąciki ust.

– Było nieźle! – zawołała do nas z tyłu Patsy Green. Ruszyła do nas środkiem nawy, a my odwróciliśmy się w jej stronę, żeby wysłuchać uwag. Nic dziwnego, że poszło nam nieźle, przecież większość z nas była na tyle dorosła, że zdążyła już wystąpić na niejednym ślubie, w tym także w roli głównej.

Odpłynęłam myślami i zaczęłam się rozglądać po kościele, w którym jako dziecko bywałam każdej niedzieli. Ściany zawsze wyglądały na świeżo pomalowane na śnieżną biel, a dywan miał zawsze ten sam głęboki odcień zieleni co obicia ławek. Wysoki sufit zawsze skłaniał mnie do górnolotnych myśli – o kosmosie, nieskończoności, wszechmocy niewiadomego.

Usłyszałam kaszlnięcie i odwróciłam wzrok od nieskończoności w stronę ławek. W tylnym rzędzie pogrążonym w cieniu ktoś był. Moje serce nieprzyjemnie zmieniło rytm. Bez zastanowienia zeszłam po stopniach i przeszłam po zielonym dywanie wzdłuż nawy. Nawet nie czułam, że poruszam stopami.

Ten ktoś wstał i skierował się w stronę drzwi. Kiedy się z nim zrównałam, otworzył przede mną drzwi i razem wyszliśmy w chłodną noc. Jednym ruchem przyciągnął mnie do siebie i pocałował.

– Jack! – powiedziałam, kiedy odzyskałam oddech. – Jack.

Wsunęłam ręce pod jego marynarkę, żeby przez prążkowaną koszulę dotknąć jego pleców. Pocałował mnie jeszcze raz. Objął mnie ciaśniej, przyciskając mocniej do siebie.

– Ucieszyłeś się na mój widok – zauważyłam po chwili. Nadal oddychałam nierówno.