Выбрать главу

– Dzień dobry – powiedziała z uśmiechem moja matka. Ojciec tylko mruknął i kiwnął głową.

– Jak się udała randka? – zaryzykowała pytanie matka, kiedy się do nich dosiadłam.

– W porządku – odparłam.

Mój tost wyskoczył z tostera; położyłam go na talerzu.

Tata popatrzył na mnie przez szkła okularów.

– Późno wróciłaś – stwierdził. – Tak.

– Od jak dawna spotykasz się z tym mężczyzną? Twoja matka mówi, że powiedziałaś jej, że to prywatny detektyw? Czy to nie jest trochę niebezpieczne?

Odpowiedziałam na najbezpieczniejsze z tych pytań.

– Widujemy się od kilku tygodni.

– Myślisz, że on ma wobec ciebie poważne zamiary? – Czasami.

Ojciec spojrzał na mnie z irytacją.

– Co to ma znaczyć?

– Myślę, że to znaczy, że ona nie chce odpowiadać na twoje kolejne pytania, Geraldzie – powiedziała matka.

Kciukiem i palcem wskazującym potarła grzbiet nosa, ukrywając uśmiech.

– Ojciec musi wiedzieć o mężczyznach, którzy spotykają się z jego córką – oświadczył ojciec.

– Jego córka ma prawie trzydzieści dwa lata – przypomniałam mu, starając się, żeby to zabrzmiało łagodnie.

Pokręcił głową.

– Nie do wiary! To znaczy, że sam jestem już strasznie starym grzybem, a niech to wszyscy święci!

Roześmialiśmy się i moment napięcia minął.

Tata wstał od stołu i zgodnie ze swoim niemal niezmiennym porządkiem poranka poszedł się ogolić. Cofnął się jednak i zajrzał przez drzwi do kuchni dokładnie w chwili, kiedy wgryzłam się w swój tost.

– Czy z pracy detektywa w ogóle można wyżyć? – zapytał i uciekł, zanim zdążyłam się roześmiać albo rzucić w niego tostem.

– W gazecie piszą – zaczęła moja matka, kiedy dopiłam kawę – że Dave LeMay i Binnie Armstrong zostali zabici na chwilę przedtem, nim ty i Varena ich znalazłyście.

– Tak też sądziłam – powiedziałam po chwili milczenia.

– Dotykałaś ich?

– Ja nie, Varena. Jest pielęgniarką – odparłam, przypominając matce, że nie byłam sama, kiedy ta tragedia się wydarzyła.

– To prawda – powiedziała wolno matka, głosem kogoś, kto właśnie dokonał odkrycia, które go jednocześnie napawa dumą i przeraża. – Musi sobie radzić z takimi rzeczami przez cały czas.

– Z takimi albo nawet gorszymi.

Kiedyś Varena opowiedziała mi ze szczegółami o przypadku motocyklisty, który w złym momencie wystawił rękę i wylądował w szpitalu bez niej. Jakiś przechodzień miał na tyle przytomności umysłu, żeby rękę zawinąć w koc, na którym jego pies jeździł zwykle w samochodzie, i zawieźć ją do szpitala. Widziałam już w życiu różne okropieństwa… może równie okropne… ale chyba nie zdobyłabym się na to, żeby opowiadać o nich z zimną krwią. A Varena była podekscytowana – nie samym wypadkiem, ale błyskawiczną reakcją zespołu, w którym pracowała, dzięki czemu operacja się powiodła.

O niektórych aspektach swojego zawodu najwyraźniej nie wspominała naszej matce.

– Nigdy nie myślałam o jej pracy w ten sposób. – Matka się zamyśliła, tak jakby nagle zobaczyła swoją młodszą córkę w innym świetle.

Przez minutę czy dwie czytałam komiks, porady Ann Landers, horoskopy, kalambury i porównywałam dwa rysunki („znajdź różnice”). W domu nigdy nie mam na to czasu. I dzięki Bogu.

– Co mamy dzisiaj w planie? – zapytałam, nie spodziewając się niczego przyjemnego.

Radość z przyjazdu Jacka przybladła i zastąpił ją nurtujący niepokój związany z jego podejrzeniami.

– Po południu będzie babskie przyjęcie u Grace, ale najpierw musimy pojechać do Corbetta, dzwonili, żeby odebrać kilka rzeczy.

Sklep Corbetta jest najlepszym salonem z prezentami w mieście. Każda panna młoda mająca pretensje do elegancji udaje się do Corbetta, żeby zgłosić wybrane przez siebie wzory porcelany i sreber, a także wskazać zakres akceptowalnych kolorów, które będą dobrze wyglądały w jej przyszłej kuchni i łazience. Corbett oferuje także drobne sprzęty domowe, drogie przybory kuchenne, pościele i obrusy. Wiele panien młodych zostawia tam całe listy prezentów ślubnych. Varena i ja zawsze nazywałyśmy je „listami pobożnych życzeń”.

Dwie godziny później – dwie nudne, niemiłosiernie się dłużące godziny później – stałyśmy przed samochodem Vareny, zaparkowanym równolegle do krawężnika przy głównym placu w Bartley. Po jednej stronie placu stary budynek poczty chylił się ku upadkowi, podczas gdy gmach sądu, wznoszący się pośrodku wymuskanego trawnika, tonął w świątecznych dekoracjach. Inaczej niż Shakespeare, Bartley opowiedziało się za żłóbkiem, chociaż plastikowe figurki w drewnianej szopie nigdy specjalnie nie przemawiały do mojej duchowości. Z głośników umieszczonych wokół placu bez przerwy grzmiały kolędy, a wszyscy właściciele sklepów obwiedli swoje witryny sznurami migających kolorowych światełek i spryskali je sztucznym śniegiem. Jeśli Boże Narodzenie naprawdę wiąże się z uczuciami religijnymi, byłam zbyt znieczulona całym tym biciem piany, żeby to poczuć w ciągu ostatnich trzech lat. Ucieszyłam się, kiedy Varena wyjęła klucze i nacisnęła przycisk otwierający centralny zamek, na co jej samochód zareagował cichym piknięciem. Oczywiście wszystkie spojrzałyśmy w stronę samochodu, który wydał dźwięk, to bezmyślna, ale naturalna reakcja, i przez to omal nie zauważyłam nadbiegającego mężczyzny o ułamek sekundy za późno.

Pojawił się dosłownie znikąd i zdążył już wyciągnąć rękę, żeby wyrwać mojej matce torebkę, którą trzymała luźno pod prawym ramieniem.

Z uczuciem czystej przyjemności stanęłam pewnie na lewej nodze, podniosłam lewe kolano i wymierzyłam mu kopniaka prosto w szczękę. W realnym życiu (inaczej niż w filmach) wysokie kopnięcia są ryzykowne i wymagają sporo energii; dużo dogodniejszymi celami są kolana i krocze. Ale akurat miałam okazję zastosować wysokie kopnięcie – i wykorzystałam ją. Dzięki długim godzinom ćwiczeń moje podbicie trafiło napastnika prosto w szczękę. Zachwiał się na nogach. Kopnęłam go jeszcze raz, kiedy już padał, chociaż już nie tak modelowo. Ten kopniak raczej przyspieszył upadek, niż zabolał.

Mężczyzna zdołał wylądować na kolanach; chwyciłam go za prawą rękę i mocno ją wykręciłam za jego plecami. Wrzasnął i upadł płasko na chodnik. Jego ramię trzymałam z tyłu pod takim kątem, o którym wiedziałam, że jest wyjątkowo bolesny. Klęczałam po jego prawej stronie, poza zasięgiem jego lewej ręki, na wypadek gdyby zdołał się podnieść i próbował złapać mnie za kostkę.

– Jeśli się ruszysz, złamię ci rękę – zapowiedziałam mu bez ogródek.

Uwierzył. Leżał na chodniku i wałczył o oddech – a raczej o niego żebrał.

Podniosłam oczy i zobaczyłam, że moja matka i siostra gapią się nie na napastnika, tylko na mnie, z bezbrzeżnym zdumieniem, które nadawało tępy wyraz ich twarzom.

– Dzwońcie po policję! – podpowiedziałam im, co mają zrobić.

Varena aż podskoczyła i pędem wróciła do sklepu. Ostatnio często dzwoni na policję. Siostry Bard znowu w akcji.

Mężczyzna, którego powaliłam na ziemię, był niski, tęgi i czarnoskóry. Miał na sobie złachany płaszcz i śmierdział. Domyśliłam się, że to pewnie ten sam facet, który parę dni temu wyrwał torebkę Dianę Dykeman.

– Puść mnie, suko! – wydyszał, nabrawszy akurat tyle powietrza, żeby mówić.

– Leż grzecznie – powiedziałam ostrym głosem. Szarpnęłam jego ramię do góry, aż zawył.

– Och, Lily! – wykrztusiła moja matka. – Och, kochanie! Czy ty naprawdę musisz…? – Zamilkła, kiedy podniosłam wzrok, żeby spojrzeć jej w oczy.