– Tak, mamo – powiedziałam. – Naprawdę muszę. Tuż za mną zawyła syrena. Patrolujący tę okolicę policjant musiał być dosłownie dwie ulice stąd i włączył syrenę, kiedy tylko dostał wezwanie od dyspozytora. Omal nie rozluźniłam chwytu. Radiowóz miał napis: „Departament Policji w Bartley”, wymalowany łukowato ponad herbem miasta, jakimś graficznym miszmaszem z motywem owoców bawełny i traktorów. Pod herbem widniał wyśrodkowany napis: „Komendant”, złożony wielkimi literami.
– Co my tu mamy? – zawołał mężczyzna w mundurze, wyskoczywszy z samochodu.
Miał brązowe włosy i starannie przystrzyżone wąsy. Był szczupły, wyjąwszy zabawny brzuszek, dzięki któremu wyglądał, jakby był w piątym miesiącu ciąży. Spojrzał na faceta na chodniku i na mój chwyt.
– Cześć, Lily – powiedział, kiedy już ocenił sytuację. – Kogo tam masz?
– Chandler? – zdziwiłam się, patrząc na jego twarz. – Chandler McAdoo?
– We własnej osobie – potwierdził, przeciągając samogłoski. – Złapałaś sobie złodzieja?
– Na to wygląda.
– Dzień dobry, pani Bard.
Chandler ukłonił się mojej matce, która mechanicznie się odkłoniła. Spojrzałam na jej zszokowaną twarz i uznałam, że przez najbliższą chwilę nic jej nie pomoże. Znalezienie się w roli ofiary przypadkowego przestępstwa to wstrząsające doświadczenie.
Chandler McAdoo przez jeden pamiętny semestr szkoły średniej był moim partnerem w laboratorium. Wspólnie przeprowadziliśmy sekcję żabich zwłok. Trzymałam w ręce nóż – a może to był skalpel? nie pamiętam – i już miałam zacząć po babsku histeryzować, kiedy Chandler spojrzał mi prosto w oczy i powiedział, że jestem beznadziejnym mięczakiem, skoro nie umiem zrobić dziury w skórze martwej żaby.
Ma rację – pomyślałam – i ciachnęłam.
To nie była jedyna rzecz, do której zrobienia prowokował mnie Chandler McAdoo, ale jedyna, do której dałam się sprowokować.
Chandler z kajdankami w ręku pochylił się nad mężczyzną i zanim ten zauważył, co się dzieje, skuł go jednym wyćwiczonym ruchem. Podniosłam się z kolan, przyjąwszy grzeczną pomoc komendanta Chandlera, i podczas gdy opowiadałam mu, co się wydarzyło, on zmusił skutego mężczyznę do powstania i zapakował go do radiowozu.
Wysłuchał mnie i nadal komunikat przez policyjne radio.
Śledziłam każdy jego ruch, nie mogąc sobie myślowo uspójnić tego mężczyzny, krótko, ascetycznie wręcz ostrzyżonego komendanta policji o zimnym spojrzeniu, z chłopakiem, który się ze mną upijał w Rebel Yell.
– Jak myślisz, skąd on nadbiegł? – zapytał Chandler takim tonem, jakby to nie było szczególnie istotne.
Varena i ekspedientki nakłoniły matkę do powrotu do sklepu.
– Chyba stamtąd – zdecydowałam, pokazując mu uliczkę pomiędzy sklepem Corbetta a salonem meblowym. – Tylko tam mógł się czaić niezauważony.
Uliczka była wąska, wystarczyło, żeby napastnik stanął o kilka metrów od rogu i już był niewidoczny.
– Gdzie była Dianę Dykeman, kiedy wyrwano jej torebkę? Chandler rzucił mi baczne spojrzenie.
– Przy aptece Dilla, dwie przecznice stąd – powiedział. – Złodziej pobiegł z powrotem w zaułek i nie udało się nam go znaleźć. Nie mam pojęcia, jak mogliśmy go przeoczyć; podejrzewam, że ukrywał się tak długo, aż zakończyliśmy poszukiwania. W starszej części miasta jest więcej kryjówek i zakamarków, niż bylibyśmy w stanie przeczesać.
Kiwnęłam głową. Wierzyłam mu na słowo: najstarsza część Bartley miała ponad sto pięćdziesiąt lat, a w tym czasie firmy mieszczące się przy głównym placu wielokrotnie rozrastały się i plajtowały.
– Nie ruszaj się stąd – zakomenderował Chandler i ruszył w stronę uliczki.
Westchnęłam i nie ruszyłam się. Raz czy dwa razy zerknęłam na zegarek. Nie było go przez siedem minut.
– Wydaje mi się, że facet tutaj śpi – Chandler wynurzył się z uliczki.
Nagle zobaczyłam przed sobą dawnego dobrego kumpla ze szkoły średniej; nie było już w nim nic z ospałości małomiasteczkowego gliniarza.
– Nie znalazłem co prawda torebki Dianę, ale jest tam karton po lodówce i kłąb szmat. Darował sobie puentę. Pochylił się do wnętrza samochodu i znów powiedział coś przez radio.
– Dałem znać Brainerdowi, temu, który przyjechał wczoraj w sprawie morderstw – wyjaśnił mi, kiedy się wyprostował. – Chodź zobaczyć.
Weszłam za Chandlerem w wąską uliczkę. Doszliśmy do małego skrzyżowania, gdzie uliczka łączyła się z większą, biegnącą za budynkami po zachodniej stronie placu. W zagłębieniu muru, przysłonięty krzakami, które wyrosły niepewnie w pęknięciach nierównego chodnika, stał karton po lodówce. Chandler na coś wskazał; spojrzałam za jego palcem i zobaczyłam zardzewiałą rurkę znajdującą się w pobliżu kartonu, ale z niego, jak uznałam, niewidoczną. Rurka była wetknięta za złamaną rynnę, która dawniej odprowadzała wodę z płaskiego dachu salonu meblowego do rynsztoka; umieszczono ją tam tak, że zupełnie nie byłoby jej widać, gdyby nie to, że z jednego końca była poplamiona. Rurka miała trochę ponad pół metra długości i około pięciu centymetrów średnicy, jeden jej koniec był ciemniejszy niż drugi.
– Plamy krwi? – powiedział Chandler. – Myślę, że Dave'a LeMaya.
Spojrzałam na rurkę i zrozumiałam. Ten sam mężczyzna, który najprawdopodobniej zmasakrował na śmierć lekarza i pielęgniarkę, znalazł się tak blisko mojej matki! Przez rozjuszoną sekundę żałowałam, że nie kopałam go mocniej i dłużej. Kiedy przewróciłam go na chodnik, mogłam była z łatwością zgruchotać mu ramię albo czaszkę. Popatrzyłam ku wylotowi uliczki. Dostrzegłam profil napastnika, który siedział skuty w radiowozie Chandlera. Jego twarz była zupełnie pusta. Nieskalana jedną myślą.
– Lepiej idź już do sklepu, Lily – powiedział Chandler; może wyczytał wszystko z mojej twarzy. – Twoja mama cię potrzebuje, Varena też. Później pogadamy.
Odwróciłam się na pięcie, wymaszerowałam z uliczki na ulicę i szklanymi drzwiami weszłam do sklepu Corbetta. Dzwoneczek przymocowany do drzwi zadźwięczał i tłumek zgromadzony wokół mojej matki rozstąpił się, żeby mnie wchłonąć.
Naprzeciw działu „Dla panny młodej”, gdzie wyeksponowano wszystkie wzory ślubnej porcelany i sztućców, stała kanapa. Siedziała na niej moja matka, a Varena u jej boku tłumaczyła jej, co się stało.
Przed sklepem zatrzymał się kolejny radiowóz i zrobiło się jeszcze bardziej tłoczno i nerwowo. Wśród tego zgiełku, dzwoniących telefonów i zmartwionych kobiecych twarzy moja matka stopniowo odzyskała kolory i opanowanie. Oceniwszy, że mama czuje się już lepiej, Varena wzięła mnie na stronę i poklepała po ramieniu.
– Dobra robota, siostrzyczko – powiedziała. Wzruszyłam ramionami.
– Załatwiłaś go na cacy! – pochwaliła mnie. Omal nie wzruszyłam ramionami po raz drugi i nie uciekłam wzrokiem. Ale zamiast tego zdobyłam się na uśmiech.
A Varena go odwzajemniła.
– Głupio mi przerywać tę siostrzaną rozmowę, ale muszę spisać zeznania wszystkich trzech pań – powiedział Chandler, wetknąwszy głowę przez drzwi sklepu.
Pojechałyśmy więc na lokalny malutki komisariat, raptem przecznicę dalej, żeby złożyć zeznania. Ponieważ wypadki potoczyły się błyskawicznie – rozegrały się raptem w kilka sekund i nie nastręczały wątpliwości – składanie zeznań nie trwało długo. Kiedy wychodziłyśmy, Chandler przypomniał nam, że następnego dnia mamy wpaść, żeby podpisać nasze zeznania.
Gestem dał mi do zrozumienia, żebym zaczekała. Posłusznie zostałam w tyle. Spojrzałam na niego z ciekawością. Nie patrzył mi w oczy.