Próbował nie uśmiechać się zbyt szeroko.
Przestałby, gdyby Chandler opowiedział mu o latach późniejszych.
– Zupełnie nie pamiętam, jaka wtedy byłam – powiedziałam. I była to szczera prawda. – Pamiętam wprawdzie kilka naszych wybryków – dodałam z niepewnym uśmiechem – ale za nic nie mogę sobie przypomnieć, co wtedy czułam. Chyba za dużo wody w rzece upłynęło.
Czułam się tak, jakbym miała oglądać niemy film o swoim dawnym życiu, bez jednego dźwięku, bez żadnych emocji. Wzruszyłam ramionami. Było, minęło.
– Pewne rzeczy zapamiętałem – ostrzegł mnie Jack. – I kiedy będziesz się tego najmniej spodziewać… Z uśmiechem zawiązałam mocniej sznurowadła i pocałowałam Jacka na pożegnanie.
– Zadzwoń do mnie, jak się czegoś dowiesz albo jak będziesz czegoś ode mnie potrzebował – powiedziałam. Poczułam, jak uśmiech znika z mojej twarzy. – Chciałabym, żeby już było po wszystkim.
Jack pokiwał głową.
– Ja też – powiedział spokojnie. – A potem nie chcę widzieć Teresy i Simona Macklesbych już nigdy więcej.
Podniosłam na niego oczy i wpatrzyłam się w jego twarz. Dotknęłam jego policzka.
– Poradzisz sobie – oświadczyłam.
– Tak, chyba tak – odparł ponurym, głuchym głosem.
– Jakie masz plany na przedpołudnie? – zapytałam.
– Pomagam Dillowi kłaść podłogę na strychu.
– Co takiego?
– Wczoraj po południu wstąpiłem do apteki, pogadaliśmy chwilę i Diii powiedział mi, że bez względu na pogodę zamierza się tym zająć dzisiaj rano. Koniecznie chce zdążyć przed ślubem. No to mu powiedziałem, że ponieważ nie mam nic szczególnego do roboty, bo ty jesteś zajęta przygotowaniami do ślubu, chętnie mu pomogę.
– I przy okazji zadasz mu kilka pytań?
– Być może. – Jack uśmiechnął się do mnie tym czarującym uśmiechem, którym wyciągnął już od mieszkańców Bartley tyle informacji.
Wróciłam do domu, próbując odnaleźć jakąś drogę w tym labiryncie danych.
Wszyscy już wstali; Varena była trochę podenerwowana, ale czuła się znacznie lepiej. Podczas mojej nieobecności odbyła się narada rodzinna, na której zdecydowano, że niezależnie od wszystkiego ślub się odbędzie. Cieszyłam się, że mnie to ominęło, że decyzja zapadła beze mnie. Gdyby Varena odłożyła ślub, mielibyśmy więcej czasu na śledztwo, ale żywiłam też pewne obawy, którymi nie podzieliłam się z Jackiem.
Bałam się, że morderca – jeżeli ten, kto zabił doktora LeMaya, Binnie Armstrong i Meredith Osborn, był tą samą osobą – wpadnie w szał. A ktoś, kto szaleńczo próbuje ukryć zbrodnię, zwykle zabija najmocniejsze ogniwo, które go z nią łączy.
W tym wypadku byłaby nim Summer Dawn Macklesby.
Z jednej strony, wydawało się mało prawdopodobne, żeby ktoś, kto zadał sobie tyle trudu, by ukryć pierwotne przestępstwo – porwanie – w ogóle mógł rozważać zabicie dziewczynki. Z drugiej – to było całkiem prawdopodobne, nawet oczywiste.
Nie wiedziałam nic, co mogłoby pomóc rozwikłać tę sprawę. Nie znam się na tym. A na czym się znam? Umiem sprzątać, umiem też walczyć.
Wiem ponadto, gdzie ludzie zwykle chowają różne rzeczy. Nauczyłam się tego, właśnie sprzątając. Przedmiot zagubiony może się znajdować dosłownie wszędzie (chociaż miałam w pamięci listę miejsc, które sprawdzałam najpierw, kiedy moi pracodawcy prosili, żebym zwróciła uwagę, czy dana rzecz gdzieś nie leży), ale przedmiot ukryty… to już zupełnie inna historia.
No i co? – zapytałam sarkastycznie sama siebie. I w czym to ma niby pomóc?
– Będziesz tak dobra, kochanie? – odezwała się moja matka.
– Co? – zapytałam gwałtownie i ostro. Zaskoczyła mnie.
– Przepraszam – powiedziała matka tonem mającym dać mi do zrozumienia, że to ja powinnam ją przeprosić. – Pytałam, czy byłabyś tak dobra i pojechała do domu Vareny, żeby dokończyć pakowanie?
Nie byłam pewna, dlaczego mnie o to poprosiła. Czyżby Varena była zbyt wystraszona, żeby pojechać tam sama? A mnie takie rzeczy rzekomo nie ruszają? Może wyjaśnili powody, kiedy byłam zatopiona w swoich myślach.
Varena rzeczywiście wyglądała, jakby potrzebowała snu i wypoczynku. A teraz jeszcze to, tuż przed najważniejszym wydarzeniem w jej życiu.
– Oczywiście – powiedziałam. – A co z suknią ślubną?
– O mój Boże! – wykrzyknęła matka. – Musimy ją stamtąd natychmiast zabrać!
Na jej bladej twarzy wystąpiły rumieńce. Z niewyjaśnionych przyczyn suknia ślubna nie była bezpieczna w tamtym domu. Zelektryzowana tym faktem matka zagnała mnie do mojego samochodu i sama w rekordowo krótkim czasie przygotowała się do wyjazdu.
Pojechała za mną do Vareny, przeniosła suknię do swojego samochodu tak, jakby to były klejnoty koronne, i osobiście odwiozła ją do domu.
Zostałam sama w domku Vareny i poczułam się dziwnie niekomfortowo. Tak, jakbym po kryjomu myszkowała w jej szufladach. Wzruszyłam ramionami. Miałam zadanie do wykonania. Ta myśl była bardzo konkretna i uspokajająca, zwłaszcza po tym, co przeżyliśmy ostatnio.
Przeliczyłam kartony i te, które były pełne, zaniosłam do bagażnika, opisawszy je wcześniej czarnym markerem Vareny.
– Od dzisiaj mówcie mi „Martho Stewart” – wymruczałam, otworzyłam następny pusty karton i ustawiłam go przy najbliższej szafce w niewielkim przedpokoju Vareny.
Była to podwójna szafka z przesuwanymi drzwiami. Zawierała tylko kilka prześcieradeł i ręczników. Domyśliłam się, że Varena zdążyła już zabrać resztę.
Dokładnie w chwili, kiedy zdjęłam z półki pierwszą partię prześcieradeł, powstrzymując się przed tym, żeby je rozłożyć i poskładać na nowo, rozległo się pukanie do drzwi. Spojrzałam przez wizjer. Przed drzwiami stał mężczyzna o jasnych włosach, niski, blady, z niebieskimi oczyma w czerwonych obwódkach. Wyglądał na niegroźnego i pogrążonego w smutku. Byłam pewna, że wiem, kto to jest.
– Emory Osborn – przedstawił się, kiedy otworzyłam drzwi.
Uścisnęłam mu rękę. Odwzajemnił uścisk miękko i bezkostnie, w sposób, w jaki niektórzy mężczyźni ściskają dłoń kobietom, bojąc się, że jeśli włożą w to więcej siły, zmiażdżą im delikatne paluszki. Zupełnie jakby miał rękę z ciasta. To była cecha, którą Emory Osborn dzielił z Jessem O'Shea.
– Proszę, niech pan wejdzie – zaprosiłam go do środka.
Ostatecznie to był jego dom.
Emory Osborn przekroczył próg. Miał niespełna metr siedemdziesiąt wzrostu, niewiele więcej niż ja, bardzo jasną karnację i niebieskie oczy. Był na swój sposób przystojny, a tak nieskazitelnej cery jeszcze u mężczyzny nie widziałam. W tym momencie była zaróżowiona z zimna.
– Proszę przyjąć kondolencje – powiedziałam.
Po takim postawieniu sprawy spojrzał mi prosto w oczy.
– Była pani tutaj wczoraj wieczorem? – Tak.
– Widziała ją pani? – Tak. – Jeszcze żyła.
Niepewnie odsunęłam się na bok.
– Tak – potwierdziłam z ociąganiem.
– Mówiła coś? – Zapytała o dzieci. – O dzieci?
– Tak, i to wszystko.
Zamknął oczy i przez jeden straszny moment myślałam, że się rozpłacze.
– Proszę usiąść – powiedziałam raptownie. Nakłoniłam go do zajęcia najbliższego miejsca; sądząc po ustawieniu, był to ulubiony fotel Vareny.
– Zaraz zrobię panu gorącą czekoladę – poszłam do kuchni, nie czekając na komentarz.
Wiedziałam, że w domu musi być czekolada, bo Varena chciała mnie nią poczęstować poprzedniego wieczoru. I była, stała na blacie, tam, gdzie Varena ją postawiła, obok dwóch kubków. Na szczęście kuchenka mikrofalowa była wbudowana w szafkę, tak że miałam w czym zagotować wodę. Do wrzątku wmieszałam proszek. Efekt nie był szczególnie smaczny, ale gorący i słodki, a Emory Osborn wyglądał, jakby mu brakowało ciepła i słodyczy.