Выбрать главу

Od południa uliczka łączyła się z cichą ulicą, przy której stały starsze domy; w części z nich mieściły się małe firmy, a pozostałe nadal były domami jednorodzinnymi. Na Macon Street było sporo pieszych – przy głównym placu brakuje miejsc parkingowych, toteż zakupowicze zostawiają swoje samochody możliwie jak najbliżej niego i dalej ruszają pieszo.

Na pewno nie było trudno zauważyć kucającego w uliczce Christophera Simsa. Pomysł, żeby obciążyć podejrzeniami czarnego kloszarda z Bartley, narzucał się sam i był bez wątpienia kuszący. Wślizgnięcie się w uliczkę z, powiedzmy, zakrwawioną metalową rurą nie nastręczało najmniejszych trudności. Tak samo jak jej porzucenie obok kartonu.

Tylne drzwi sklepu meblowego nagle się otworzyły. Wyszła z nich kobieta mniej więcej w moim wieku i popatrzyła na mnie z rezerwą.

– Cześć! – zawołała.

Najwidoczniej czekała, aż się wytłumaczę, co tutaj robię.

– Zbieram kartony na rzeczy mojej siostry, przeprowadza się – wyjaśniłam jej, wskazując na samochód z otwartym bagażnikiem.

– Aha – powiedziała, a na jej twarzy odmalowała się wyraźna ulga. – Nie chciałam być podejrzliwa, ale mieliśmy ostatnio… Lily? To ty?

– Maude? Mary Maude? – Patrzyłam na nią z równym niedowierzaniem.

Szybko zeszła po tylnych schodach i rzuciła mi się na szyję. Aż się zatoczyłam pod jej ciężarem. Mary Maude nadal była śliczna, i zawsze będzie, ale od czasów szkoły średniej dość znacznie się zaokrągliła. Zmusiłam się, żeby ją uściskać.

– Mary Maude Plummer – powiedziałam niepewnie i delikatnie poklepałam ją po pulchnym ramieniu.

– No cóż, przez prawie pięć lat byłam Mary Maude Baumgartner, a teraz znowu nazywam się Plummer – wyjaśniła mi, pociągając nosem.

Mary Maude zawsze była uczuciowa. Ścisnęło mi się serce. Tyle moich wspomnień wiązało się z tą kobietą.

– Ani razu do mnie nie zadzwoniłaś – powiedziała teraz, patrząc mi w oczy. Po tym gwałcie, chciała powiedzieć. Tutaj nigdy się od tego nie uwolnię.

– Nie dzwoniłam do nikogo – zaznaczyłam. Ale Mary Maude musiałam powiedzieć prawdę. – Nie byłam w stanie. To było dla mnie za trudne.

Jej oczy napełniły się łzami.

– Ale ja przecież zawsze byłam twoją przyjaciółką!

Zawsze wierna prawdzie uczuć, nieważne, jak niewygodnej. Czy to właśnie dlatego nie zadzwoniłam do Mary Maude, kiedy spotkało mnie najgorsze? Odsunęłyśmy się od siebie, zrobiwszy krok w tył.

Przypomniałam sobie inną ważną prawdę.

– Nadal jestem twoją przyjaciółką – powiedziałam. – Ale nie potrafiłam wytrzymać wśród ludzi, którzy ciągle myśleli o tym, co mi się przydarzyło. Nie mogłam tego znieść.

Pokiwała głową. Miała rude włosy prawie do ramion, starannie podkręcone pod spód, i masywne złote kolczyki w przekłutych uszach.

– Chyba cię rozumiem. Przez te wszystkie lata usprawiedliwiałam cię, że odrzuciłaś moją pomoc.

– To znaczy, że między nami wszystko w porządku?

– Tak. – Uśmiechnęła się do mnie. – Między nami wszystko w porządku. Zaśmiałyśmy się cicho, ni to z radości, ni to z zakłopotania.

– To mówisz, że zbierasz kartony dla Vareny?

– Tak. Przenosi się do przyszłego męża. Ślub już pojutrze. A po wczorajszym morderstwie…

– No tak, to przecież Varena wynajmuje ten domek! A mąż, no wiesz, Emory, pracuje tutaj ze mną. – Mary Maude wskazała na drzwi, którymi wyszła. – Uroczy człowiek.

Musiał wiedzieć o tym, że Christopher Sims mieszka w kartonie na tyłach sklepu.

– To pewnie wiedzieliście, że ten facet, złodziej torebek, tu koczuje?

– Widzieliśmy go ostatnio parę razy, zanim policja go zgarnęła. Zaraz, zaraz… wielkie nieba, Lily, to ty go złapałaś?

Kiwnęłam głową.

– Rany, dziewczyno, jak tyś to zrobiła?! – Mary Maude obejrzała mnie od stóp do głów.

– Przez kilka lat brałam lekcje karate i trochę ćwiczyłam.

– Wyobrażam sobie! Ale jesteś dzielna!

– To wiedzieliście, że Sims tu jest?

– Kto? A, tak. Ale nie wiedzieliśmy, co w tej sprawie zrobić. Nigdy wcześniej nie mieliśmy takiego problemu; próbowaliśmy wymyślić jakieś rozwiązanie: jak byłoby najbezpieczniej, a jak należałoby postąpić po chrześcijańsku. Nie jest lekko, kiedy to są dwie różne rzeczy! Sprowadziliśmy Jessa O'Shea, żeby porozmawiał z tym mężczyzną i spróbował się dowiedzieć, dokąd chciałby dostać bilet autobusowy, no wiesz. Albo czy nie jest chory. Albo głodny.

To znaczy, że Jess spotkał się z tym mężczyzną.

– I co powiedział Jess?

– Powiedział, że ten Sims twierdzi, że jest mu tu dobrze, że dostaje pomoc od ludzi z, no wiesz, czarnej społeczności i że zamierza tu zostać dopóty, dopóki Bóg nie zaprowadzi go w jakieś inne miejsce.

– Gdzieś, gdzie będzie można ukraść więcej torebek?

– Niewykluczone. – Mary Maude się roześmiała. – Słyszałam, że Dianę go rozpoznała. Powiedział jej na komisariacie, że jest aniołem i że próbował jej tylko uświadomić niebezpieczeństwo płynące z posiadania zbyt wielu dóbr doczesnych.

– Ciekawa perspektywa.

– Trzeba mu przyznać, ma facet pomysły.

– Wspominał coś o morderstwach?

Skoro Mary Maude ma taki świetny dostęp do lokalnego obiegu plotek, czemu się nie podłączyć?

– Nie. Trochę to dziwne, co? Zachowuje się tak, że można by sądzić, że jest zbyt szurnięty, żeby rozumieć, że morderstwo to znacznie poważniejsze przestępstwo, ale upiera się, że nie widział na oczy tej rury, którą policja znalazła obok jego kartonu, no wiesz, tego, w którym sypiał.

Zauważyłam, że Mary Maude wyszła do mnie bez płaszcza i trzęsie się teraz w swojej eleganckiej białej bluzce i wełnianej kamizelce haftowanej w gałązki ostrokrzewu i inne motywy świąteczne. Nasze spotkanie po latach miało nawet oprawę muzyczną, bo z głośników wokół głównego placu nadal grzmiały kolędy.

– Jak ty to wytrzymujesz? – spytałam, kiwając głową w stronę źródła hałasu.

– Te kolędy? Och, po pewnym czasie człowiek się po prostu wyłącza – powiedziała ze znużeniem. – Tylko że zabijają we mnie ducha świąt.

– Może to właśnie dlatego złodziejowi puściły nerwy – stwierdziłam, a Mary Maude wybuchnęła śmiechem.

Zawsze dużo się śmiała, tak serdecznie, że nie sposób się było przynajmniej nie uśmiechnąć.

Uściskała mnie jeszcze raz, wymogła na mnie obietnicę, że już po ślubie Vareny zadzwonię do niej z Shakespeare, i potruchtała z powrotem do sklepu, otrząsając się z zimna. Patrzyłam za nią przez chwilę. Potem wrzuciłam do bagażnika jeszcze kilka kartonów i ostrożnie wyjechałam z uliczki.

Skręciłam w Macon Street i minęłam aptekę Dilla.

Miałam się nad czym zastanawiać.

Oddałabym prawie wszystko, żeby mieć ze sobą swój worek treningowy.

Wróciłam do domku Vareny i spakowałam wszystko, co udało mi się znaleźć. Mniej więcej co pól godziny prostowałam plecy i wyglądałam przez okno. Dom Osbornów odwiedziło mnóstwo gości, głównie kobiety przynoszące coś do jedzenia. Emory co jakiś czas pojawiał się w ogrodzie; nerwowo chodził tam i z powrotem, a kilkakrotnie widziałam, że płakał. Raz pojechał dokądś samochodem i wrócił przed upływem godziny. Ale ku mojej wielkiej uldze nie zapukał więcej do drzwi domku.

Starannie poskładałam pozostałe ubrania Vareny i włożyłam je do walizek, nie wiedząc, co zamierza zabrać ze sobą w podróż poślubną. Większość jej ubrań była już u Dilla.

W końcu przed trzecią po południu cały dobytek Vareny był spakowany. Prawie wszystkie kartony przeniosłam do samochodu, przy drzwiach został tylko jeden niewysoki stosik, który nie zdołał się już zmieścić.