Zostały oczywiście także meble, ale nimi nie miałam się zajmować.
Zabrałam się do sprzątania.
Sprzątanie sprawiło mi zaskakującą przyjemność. Varena nie jest flejtuchem, ale nie jest też kompulsywną panią domu, więc miałam się czym zająć. Poza tym szczerze się cieszyłam, że mam wolne od domowników i spędzam czas sama.
Podczas odkurzania usłyszałam głośne pukanie do drzwi. Aż podskoczyłam. Wcześniej nie słyszałam, żeby pod domem zatrzymywał się samochód, pewnie zagłuszył go warkot odkurzacza.
Otworzyłam drzwi. Stał w nich Jack i był strasznie zły.
– Co jest? – zapytałam. Wepchnął się do środka.
– Ktoś się włamał do mojego pokoju. – Jack gotował się z wściekłości. – Dostał się przez okno w łazience, które wychodzi na pola. Nikt niczego nie widział.
– Coś zginęło?
– Nie. Ale włamywacz przerył dokładnie wszystko, wyłamał nawet zamek w mojej aktówce. Poczułam nieprzyjemne ściskanie w dołku.
– Znalazłeś mój liścik?
– Co takiego? – spojrzał na mnie i jego złość zaczęła ustępować miejsca innemu uczuciu.
– Zostawiłam ci liścik. – Gwałtownie usiadłam na podnóżku. – Zostawiłam ci liścik – powtórzyłam tępo. – O Kriście O'Shea.
– Podpisałaś go? – Nie.
– Co w nim było?
– Że już od dawna nie była u lekarza.
Jack analizował, co mu powiedziałam, a jego wzrok przeskakiwał od mebla do mebla w lśniącym czystością wnętrzu.
– Powiadomiłeś policję? – spytałam.
– Byli na miejscu, kiedy przyjechałem. Wezwał ich kierownik, pan Patel. Wyszedł wynieść śmieci do kubła za budynkiem i zauważył wybite okno.
– I co im powiedziałeś?
– Prawdę. Że ktoś przeszukał moje rzeczy, ale ni czego nie ukradł. Nie zostawiłem w pokoju pieniędzy. Nigdy tego nie robię. A cennych rzeczy nie zabieram w podróż.
Jack był zły i zniesmaczony, ponieważ ktoś naruszył jego przestrzeń, nieważne, że tymczasową, i grzebał w jego rzeczach. Doskonale go rozumiałam. Ale Jack nigdy by się do tego nie przyznał i nie nazwałby tego w ten sposób, ponieważ jest mężczyzną.
– Teraz ktoś wie dokładnie, czego szukam w Bartley. Poczucie, że pogwałcono jego prywatność, Jack przykrył natychmiast praktycznymi wnioskami.
– Wie także, że mam wspólnika – ciągnął. Można to nazwać i tak.
Raptownie wstałam i podeszłam do okna. Rozpierała mnie niespokojna energia. Zbliżały się kłopoty i każdy nerw mojego ciała kazał mi wsiadać do samochodu i w te pędy wracać do Shakespeare.
Ale nie mogłam tego zrobić. Trzymała mnie tutaj rodzina.
Nie, to nie była cała prawda. W przypadku skrajnego zagrożenia zdobyłabym się na to, żeby zostawić moją rodzinę. Trzymał mnie tu Jack.
Bez zastanowienia zwinęłam rękę w pięść i wyrżnęłabym nią w okno, gdyby Jack nie złapał mnie za ramię.
Natarłam na niego, oszołomiona napływem uczuć, których nie potrafiłam nazwać. Ale zamiast go uderzyć, objęłam go za szyję i gwałtownie przyciągnęłam do siebie. To napięcie było nie do zniesienia.
Jack, wyraźnie zdumiony, wydał pytające mruknięcie, a potem ucichł. Puścił moje ramię i ostrożnie mnie przytulił. Staliśmy tak w milczeniu przez dłuższy czas.
– Powiesz mi, co cię tak wyprowadziło z równowagi? – zapytał w końcu. – Skończyła ci się cierpliwość do rodziców, u których mieszkasz? Siostra cię wkurzyła? A może… dowiedziałaś się czegoś o jej narzeczonym?
Wyrwałam się z jego objęć i zaczęłam chodzić po pokoju tam i z powrotem.
– Mam kilka pomysłów – oświadczyłam. Zmarszczył ciemne brwi. Powinnam była siedzieć cicho. Nie chciałam przecież tej rozmowy: ja bym mu powiedziała, że dostanę się do domów podejrzanych, a on by mi powiedział, że to jest jego rola, i tak dalej, i tak dalej. Lepiej to sobie darować.
– Lily, czuję, że zaraz się na ciebie wścieknę – powiedział Jack z fatalistycznym przekonaniem w głosie.
– Nie masz takich możliwości, jakie mam ja. Co zamierzasz robić dalej? – wygarnęłam mu. – Co tu w ogóle mógłbyś jeszcze znaleźć?
Oczywiście już wyglądał na zdenerwowanego. Wetknął ręce do kieszeni skórzanej kurtki i rozglądał się za czymś, co mógłby kopnąć. Nic takiego nie znalazł, więc także zaczął chodzić po pokoju. Krążyliśmy po nim jak para pojedynkujących się rycerzy, w oczekiwaniu, aż przeciwnik zrobi pierwszy ruch.
– Spytaj komendanta, czy mogę przejrzeć kartotekę doktora LeMaya – powiedział wyzywająco Jack.
– To nic nie da – odparłam. Znam Chandlera, nigdy by się nie zgodził na coś takiego.
– W takim razie znajdź coś, co morderca miał na sobie, kiedy zabił lekarza, pielęgniarkę i Meredith Osborn.
A więc Jack podobnie jak ja uznał, że zabójca miał na sobie jakieś okrycie, które narzucił na ubranie.
– Tego nie będzie w żadnym domu – powiedziałam. – Tak myślisz?
– Ja to wiem. Kiedy ludzie ukrywają coś takiego, chcą, żeby to było blisko nich, ale nie aż w ich własnym domu.
– W takim razie gdzie? Pod wiatą na samochód, w garażu? Kiwnęłam głową.
– Albo w samochodzie. Ale wiesz równie dobrze jak ja, jakich ci to przysporzy kłopotów ze strony prawnej. Czy zanim się na to zdecydujesz, nie ma już nic, co mógłbyś zrobić?
– Miałem nadzieję, że wyciągnę coś od Dilla. To sympatyczny facet, ale po prostu nie chce rozmawiać o swoim pierwszym małżeństwie. Przynajmniej ma teraz porządnie położoną podłogę na strychu – zaśmiał się. – Myślałem o tym, żeby jeszcze raz porozmawiać z ludźmi, którzy mieszkali obok Meredith i Emory'ego, kiedy urodziło im się pierwsze dziecko – dodał niechętnie. – Przeglądałem notatki z tego, co powiedzieli, i chyba coś mi tam nie styka.
– Gdzie mieszkają ci ludzie?
– W zapadłej dziurze na północ od Little Rock, tam, gdzie mieszkali Osbornowie, zanim przenieśli się tutaj. Opowiadałem ci, to w pobliżu Conway.
– A co nie styka?
– Może nie tyle nie styka, co… Nie wszystko, co powiedziała ta kobieta, ma sens. Meredith zwierzyła jej się ponoć, że dzień, w którym urodziła dziecko, był najsmutniejszym dniem w jej życiu. I że poród domowy to był koszmar.
To mogło być znaczące, ale mogło też nie znaczyć nic szczególnego, ot, wynurzenia kobiety, która właśnie po raz pierwszy urodziła.
– Drugie dziecko rodziła już w szpitalu – zauważyłam. – Tak przynajmniej sądzę. Gdyby Jane Lilith też urodziła się w domu, ktoś by już chyba o tym wspomniał.
Zakonotowałam jednak sobie w pamięci, że muszę to sprawdzić.
– Dlaczego Meredith musiała umrzeć? – zapytał Jack. – Czemu akurat ona?
To nie były tak do końca pytania skierowane do mnie. Jack patrzył przez okno od frontu; ręce nadal trzymał w kieszeniach. Widziałam go z profilu, wyglądał surowo i groźnie. Wystarczyło w wyobraźni obciąć mu włosy, żeby zobaczyć, jak wyglądał jako gliniarz. Gdyby mnie aresztował, nie obawiałabym się, że mnie pobije, pomyślałam, ale od razu wiedziałabym, że próba ucieczki to głupota.
– Zajmowała się czasem pozostałymi dwiema dziewczynkami – odpowiedziałam.
Jack skinął głową.
– To znaczy, że znała je wszystkie bardzo blisko. Z pewnością miała okazję zobaczyć każdą z nich nago. Ale córka Macklesbych nie ma żadnych znamion – powiedział.
– Jak myślisz, kto wysłał to zdjęcie?
– Sądzę, że Meredith Osborn. – Odwrócił się od okna, żeby na mnie spojrzeć. – Sądzę, że je wysłała, bo chciała naprawić wielką krzywdę. I właśnie za to została zabita.
– Co tak naprawdę robiłeś wieczorem, kiedy zginęła?
– Właśnie się do niej wybierałem, żeby zadać jej kilka pytań – odparł. – Przejeżdżałem obok restauracji Bartley Grill i zobaczyłem, że jej mąż i córeczki są w środku. Niemowlę było w foteliku ustawionym na stole, a Emory i Eva sobie gawędzili. Domyśliłem się, że Meredith została sama w domu, a podejrzewałem, że może coś wiedzieć o tym zdjęciu.