Zaczęłam opróżniać półki. Emory odstawił miskę i włączył się do pomocy. Wszystkie niedojedzone resztki powędrowały do kosza, a naczynia, w których były, do zlewu. Przetarłam najniższą półkę, na którą coś się wylało.
– Zrobił pan listę? – zapytałam Emory'ego. Wyglądał, jakby się przebudził ze swojego transu.
– Listę? – powtórzył, jakby słyszał to słowo pierwszy raz w życiu.
– Musi pan zrobić listę darczyńców i zapisać, co kto przynosi i w jakim naczyniu. Ma pan pod ręką kawałek papieru?
Ta jego siostra powinna przyjechać jak najszybciej.
– Tatusiu, ja mam kartki w pokoju! – zawołała Eva i pobiegła po nie.
– Zdaje się, że o tym myślałem, ale zapomniałem – powiedział Emory.
Zamrugał czerwonymi oczami i chyba trochę otrzeźwiał. Kiedy Eva nadbiegła z plikiem kartek, przytulił ją. Wierciła się w jego uścisku.
– Musimy zrobić listę! – Spojrzała na niego surowo. Pomyślałam, że w ciągu tego dnia pewnie wyściskano ją już i wygłaskano do tego stopnia, że wystarczyłoby jej do końca życia. Albo nawet dwóch.
Listę zaczęła sporządzać osobiście, stawiając na kartce charakterystyczne koślawe litery. Powiedziałam jej, jak się do tego zabrać, i Eva usiadła na stołeczku przy kuchennym blacie, pracowicie zapisując danie w jednej kolumnie, nazwisko ofiarodawcy w drugiej, i dodając gwiazdkę, jeśli trzeba mu było oddać naczynie.
Pobudzony do działania naszym przykładem Emory zaczął dzwonić z kuchennego telefonu. Z podsłuchanych strzępków rozmów wywnioskowałam, że telefonował na policję, żeby się zapytać, czy wiedzą, kiedy ciało Meredith zostanie przywiezione z autopsji w Little Rock, wybierał muzykę, która zabrzmi na ceremonii pogrzebowej, sprawdzał, co się dzieje w pracy, próbując jakoś żyć dalej. Zaczął też robić własną listę, pisząc mikroskopijnymi, nieczytelnymi literkami. Była to lista rzeczy do załatwienia przed pogrzebem, wyjaśnił mi swoim cichym głosem. Ucieszyłam się, że się otrząsnął z tego odrętwienia.
Robiło się coraz później, więc przyspieszyłam tempo prac. Szybko zamiotłam i przemyłam podłogę oraz przetarłam kuchenny blat. Wybrałam kilka dań na kolację dla Evy i Emory'ego i zostawiłam je na wierzchu wraz z instrukcjami, jak je podgrzać. Emory nadal rozmawiał przez telefon, więc po prostu wyszłam z kuchni, a Eva poszła w ślad za mną. Włożyłam płaszcz i przewiesiłam torebkę przez ramię.
– Wróci pani jeszcze? – zapytała Eva. – Pani wie, jak i co trzeba zrobić.
Popatrzyłam na nią. Oszukałam tę małą i jej ojca, nadużyłam ich zaufania. Podziw Evy sprawił mi przykrość.
– Jutro nie mogę – powiedziałam najdelikatniej jak umiałam. – Pojutrze Varena wychodzi za mąż i mam mnóstwo rzeczy do załatwienia. Ale postaram się jeszcze kiedyś cię odwiedzić.
– Dobrze.
Zniosła to po żołniersku. Uświadomiłam sobie, że to cecha charakterystyczna małej Evy Osborn.
– Bardzo dziękuję za dzisiejszą pomoc – powiedziała Eva, kilkakrotnie przełknąwszy głośno ślinę. Urodzona pani domu.
– Uznałam, że sprzątanie będzie miało większy sens niż przynoszenie jedzenia.
– I miała pani rację – oświadczyła trzeźwo Eva. – W domu jest od razu o wiele milej.
– Do zobaczenia – powiedziałam i schyliłam się, żeby ją uściskać. Czułam się niezręcznie. – Dbaj o siebie.
Co za idiotyczny tekst skierowany do dziecka, zwymyślałam się w duchu. Ale nie wiedziałam, co innego mogłabym powiedzieć.
Emory stał przy drzwiach. Miałam ochotę warknąć. Prawie mi się udało wymknąć bez pożegnania.
– Nie wiem, jak mam pani dziękować – powiedział ze szczerością, która była mi niemiła i niewygodna. – To nic takiego.
– Ależ nie, wręcz przeciwnie – upierał się. – To dla nas bardzo wiele znaczy. Znowu zbierało mu się na płacz. Do diabła.
– Do widzenia – pożegnałam się stanowczo i wyszłam.
Zerknąwszy ponownie na zegarek w drodze do samochodu, uświadomiłam sobie, że nie ma sposobu, żeby uniknąć tłumaczenia rodzicom, gdzie tak długo byłam i co robiłam.
Moje poczucie winy spotęgował fakt, że rodzice uznali, iż pomagając Emory'emu Osbornowi w godzinie żałoby, postąpiłam prawdziwie po chrześcijańsku. Musiałam im pozwolić dobrze o mnie myśleć, chociaż wcale na to nie zasługiwałam.
Sama próbowałam się trochę rozgrzeszyć. Ostatecznie, jeśli spojrzeć na efekty, Osbornowie mieli teraz czysty dom, w którym można było podejmować gości. A ja miałam negatywny raport dla Jacka. Nie odkryłam nic godnego uwagi, może z wyjątkiem wizyty Evy u doktora. No i ukradłam szczotkę.
Kiedy Varena wychynęła ze swojego pokoju, zapłakana prawie tak samo jak Emory, przystąpiłam do realizacji drugiej części planu.
– Jestem w nastroju do sprzątania – powiedziałam jej. – Może chciałabyś, żebym wysprzątała dom Dilla, tak żeby błyszczał na wasze pierwsze wspólne święta?
Varena i Diii wybierali się w podróż poślubną dopiero po świętach, a Boże Narodzenie chcieli spędzić w domu z Anną.
Ponieważ moim celem było zaoszczędzenie Varenie cierpienia, nie czułam się aż tak winna jak wtedy, kiedy proponowałam sprzątanie domu Emory'emu. A jednak w ustach miałam kwaśny posmak, który zinterpretowałam jako objaw wstrętu do samej siebie.
– Dzięki! – powiedziała Varena z wyraźnym zaskoczeniem w głosie. – Miałabym duży kłopot z głowy. Mówisz poważnie?
– Przecież wiesz, że ja zawsze muszę mieć coś do roboty – powiedziałam zgodnie z prawdą.
– Niech ci Bóg wynagrodzi – odparła Varena ze współczuciem i uściskała mnie.
Niepożądane współczucie mojej siostry jakimś sposobem utwierdziło mnie w postanowieniu.
Rozległ się dzwonek do drzwi – znajomi rodziców właśnie wrócili z wycieczki do Pigeon Forge, dokąd pojechali, żeby zobaczyć świąteczne dekoracje. Mieli mnóstwo do opowiadania i przywieźli prezent dla Dilla i Vareny. Przywitałam się jak należy, po czym bez problemów wyślizgnęłam się do swojego pokoju. Wzięłam gorący prysznic i czekałam na telefon od Jacka.
Nie zadzwonił. Tego wieczoru telefon w domu się urywał – dzwonili przyjaciele, żeby zapytać o szczegóły związane ze ślubem, Diii pytał o Varenę, banki proponowały nowe karty kredytowe moim rodzicom, a członkowie kongregacji próbowali zorganizować kolację dla rodziny Osbornów, która miała się zjechać na pogrzeb Meredith.
Ale Jack się nie odezwał.
Coś nie dawało mi spokoju i o ósmej zapragnęłam rzucić okiem na zdjęcia Summer Dawn. Chciałam zadać Jackowi kilka pytań. Chciałam też przejrzeć jego teczkę. To pomogłoby mi się zbliżyć do odpowiedzi na pytanie, co mnie właściwie tak niepokoi.
O ósmej trzydzieści zadzwoniłam do Chandlera McAdoo.
– Wybierzmy się na przejażdżkę – zaproponowałam.
Chandler wjechał na podjazd moich rodziców własnym jeepem. Był ubrany w grubą flanelową koszulę w czerwono-białą kratę, wojskową kurtkę moro, dżinsy i buty Nike.
Moja matka otworzyła mu drzwi, zanim zdążyłam ją uprzedzić.
– Chandler! – powiedziała z lekkim zdziwieniem. – Chciałeś nam zadać kilka pytań w związku z wczorajszym dniem?
– Nie, proszę pani. Przyjechałem po Lily – na głowie miał czapkę z logo Arkansas Travellers, której daszek się przekrzywił, kiedy Chandler skinął mi na powitanie.
Włożyłam kurtkę.
– Zupełnie jak za dawnych czasów – uśmiechnęła się moja matka.
– Na razie, mamo – powiedziałam, zapinając starą czerwoną wiatrówkę.
– Do zobaczenia, skarbie. Bawcie się dobrze. Jeep mi się spodobał. Chandler utrzymywał w nim idealny porządek, co potrafiłam docenić. Po całym samochodzie Jacka zwykle fruwają papierzyska.
– Dokąd jedziemy? – zapytał Chandler.