Выбрать главу

Zupełnie jakbym zanurzyła duży palec u nogi w spokojnym stawie i została wessana przez wir wodny.

Było to już w przeddzień ślubu, więc matka i Varena miały zaplanowaną każdą godzinę. Matka musiała się wybrać do krawcowej po suknię, którą chciała włożyć nazajutrz; trzeba jej było podszyć brzeg. Po drodze zamierzała wstąpić do firmy cateringowej i wydać ostatnie dyspozycje w związku z przyjęciem ślubnym. Razem z Vareną miały zawieźć Annę na urodziny do jej koleżanki, a potem odebrać jej sukienkę w kwiatki, którą z pewnym opóźnieniem dostarczono wreszcie do miejscowego sklepu JCPenney. (Anna ostatnio tak gwałtownie urosła, że jej śliczna sukienka, kupiona kilka miesięcy temu, okazała się za ciasna w ramionach i Varena na ostatnią chwilę musiała szukać w katalogach dającego się szybko sprowadzić zamiennika). Matka i Varena były zdania, że Anna musi ją przymierzyć jak najszybciej.

Lista spraw do załatwienia wydłużała się w nieskończoność; wyłączyłam się po wysłuchaniu pierwszych kilku pozycji. Diii przywiózł do nas Annę, która miała pojechać z Vareną i mamą. Anna i ja siedziałyśmy razem przy kuchennym stole, a wokół nas panował dziwny spokój, jakiego można doświadczyć w oku cyklonu.

– Czy wychodzenie za mąż zawsze tak wygląda, ciociu Lily? – zapytała Anna ze znużeniem w głosie.

– Nie. Można po prostu uciec.

– Uciec? Jak to?

– Jak najszybciej. Ludzie, którzy zamierzają się pobrać, wsiadają do samochodu, jadą gdzieś, gdzie nikt ich nie zna, i tam biorą ślub. Potem wracają do domu i zawiadamiają o tym swoje rodziny.

– Chyba tak właśnie zrobię – powiedziała mi Anna.

– Nie. Koniecznie wypraw huczne weselisko i odpłać im pięknym za nadobne – poradziłam jej. Anna wyszczerzyła się w uśmiechu.

– Zaproszę całe miasto! I ludzi z Little Rock też! – oświadczyła. – To powinno wyrównać rachunki – przytaknęłam z aprobatą.

– Albo nawet z całego świata!

– Oj, będzie się działo.

– Masz chłopaka, ciociu Lily?

– Mam – Pisze do ciebie listy? – Anna zmarszczyła nos, jakby czuła, że zadaje głupie pytanie, ale i tak chciała poznać odpowiedź.

– Dzwoni do mnie – odparłam. – Czasami.

– A czy… – próbowała wykombinować, co jeszcze taki dorosły chłopak mógłby robić – czy przysyła ci kwiaty i czekoladki?

– Jak na razie nie.

– A co robi, żeby ci pokazać, że cię lubi? Tego nie mogłam powiedzieć ośmiolatce.

– Przytula mnie – odpowiedziałam.

– Fuuuj! I całuje cię? – Tak, czasem.

– Bobby Mitzer mnie pocałował – zwierzyła mi się Anna szeptem.

– Poważnie? I co, podobało ci się? – Fuuu!

– Widocznie to nie ten – stwierdziłam i wymieniłyśmy porozumiewawcze uśmiechy.

Wtedy mama i Varena oświadczyły Annie, że od kilku minut są już gotowe do wyjścia, i zapytały, dlaczego mała siedzi jeszcze przy stole, jakbyśmy miały przed sobą cały dzień.

– Poradzisz sobie sama u Dilla, prawda? – zapytała Varena niespokojnie. Zdążyła już odwieźć Annę i jej prezent na przyjęcie urodzinowe. – Naprawdę nie musisz tego robić, jeśli nie chcesz.

– Ależ chcę – odparłam i usłyszałam, że mój głos jest zimny i bezbarwny. Miło mi się gawędziło z Anną, ale teraz znowu poczułam się wykończona. Matka obrzuciła mnie uważnym spojrzeniem.

– Źle spałaś – powiedziała. – Znowu śniły ci się koszmary?

Ona, Varena i ojciec spojrzeli na mnie z identycznie zafrasowanymi minami.

– Czuję się doskonale – zaprzeczyłam, próbując zachowywać się w sposób cywilizowany, chociaż nienawidziłam ich za to, że znów myślą o mojej gehennie.

Czyżbym się nad sobą obrzydliwie roztkliwiała? Wszystko przez to, że znowu jestem w domu.

Po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że gdybym była w stanie zostać tutaj dłużej po tamtym napadzie, gdybym to wytrzymała, członkowie mojej rodziny mogliby się do mnie na powrót przyzwyczaić i postrzegać moje życie jako kontynuację, a nie przerwaną linię. Ale wtedy czułam, że muszę wyjechać, i w związku z tym najświeższe i najbardziej wyraziste wspomnienie, jakie o mnie zachowali, było wspomnieniem o kobiecie przeżywającej okropny ból fizyczny i psychiczny i nękanej przez koszmary.

– Idę posprzątać. Włożyłam kurtkę.

– Diii jest w pracy, robi dziś inwentaryzację – powiedziała Varena. – Nie mam pojęcia, jak długo mu to zajmie. My odbierzemy Annę z przyjęcia i zawieziemy ją prosto do sklepu na przymiarkę. Potem wrócimy tutaj.

Pokiwałam głową i poszłam po torebkę.

Kiedy wychodziłam, matka i Varena nadal dogrywały swój rozkład dnia. Ojciec układał puzzle i uśmiechał się lekko, jednym uchem przysłuchując się ich rozmowie. W odróżnieniu od większości mężczyzn, których przedślubna gorączka doprowadza – naprawdę lub tylko rzekomo – do szału, jego nie irytowała w najmniejszym stopniu. Tata był nią wprost zachwycony. Napawał się wyrzekaniem na koszt ślubnego przyjęcia, martwieniem się, czy będzie musiał iść do kościoła wypożyczyć kolejny stół na wciąż napływające prezenty, i pilnowaniem, czy Varena pisze listy z podziękowaniami jak należy.

Przechodząc, pogłaskałam ojca po ramieniu, a on podniósł rękę i przytrzymał moją dłoń. Po chwili poklepał ją delikatnie i puścił.

Diii był właścicielem niczym się niewyróżniającego parterowego domu o trzech sypialniach i trzech łazienkach w najnowszej części Bartley. Varena dała mi klucze. Nadal nie mogłam się przyzwyczaić do zamykania drzwi na klucz w moim rodzinnym miasteczku. Kiedy dorastałam, nikt tu niczego nie zamykał.

W drodze do Dilla zobaczyłam inną bezdomną osobę, tym razem białą kobietę. Była siwa, ale wyglądała na krzepką; jechała na starym rowerze obładowanym najrozmaitszymi rupieciami, przytroczonymi do niego nylonową żyłką.

Poprzedniego wieczoru przyjaciele moich rodziców opowiadali o działalności gangów w tutejszej szkole średniej. Gangi! W delcie Arkansas! W płaskim, odosobnionym, malutkim i biednym Bartley!

Gdzieś w głębi duszy miałam chyba nadzieję, że Bartley pozostanie nietknięte przez żywioły współczesnego świata i zachowa swoje małomiasteczkowe bezpieczeństwo. Ale się zmieniło. Wróciłam tu wprawdzie i jeszcze tutaj wrócę, mimo że charakter mojego rodzinnego miasteczka zmienił się nieodwracalnie.

Nagle poczułam, że mam już dosyć siebie samej i swoich problemów. Najwyższy czas zabrać się do pracy.

Zaczęłam, tak jak zwykle, od oględzin i decydowania, co trzeba wysprzątać. Dom Dilla, który wyglądał na świeżo odmalowany, z nowo położonymi wykładzinami, był dosyć dobrze utrzymany i czysty – ale podobnie jak dom Osbornów zdradzał oznaki kilkudniowego zaniedbania. Nie tylko Varena odczuwała efekty przedłużającej się przedślubnej gorączki.

Tym razem nie miałam przewodnika, który pokazałby mi, gdzie co znaleźć. Ciekawe, czy Anna byłaby równie interesującą pomocnicą jak wczoraj Eva.

Ta myśl przypomniała mi o właściwym celu mojego sprzątania. Zanim cokolwiek zdążyło mi przeszkodzić, przetrząsnęłam pokój Anny w poszukiwaniu jej księgi pamiątkowej. W trakcie poszukiwań naturalnie doprowadzałam pokój do porządku, a panował w nim prawdziwy śmietnik. Brudne ubrania wrzuciłam do kosza na brudną bieliznę, poukładałam zeszyty w równy stosik i włożyłam lalki do pustego plastikowego pudła z naklejką głoszącą stanowczo: „Lalki i ubranka dla lalek”.

Księga pamiątkowa leżała pod łóżkiem. Strony 23 brakowało.

Siedząc w kucki, aż się zatoczyłam do tyłu, z takim uczuciem, jakby przeciwnik rąbnął mnie prosto w żołądek.

– Nie! – zawołałam i w swoim głosie usłyszałam rozpacz.

Po kilku minutach zbierania myśli ustawiłam księgę na półeczce nad biurkiem Anny i wróciłam do sprzątania. Nic innego mi nie pozostało.