Z tym akurat nigdy nie miałam problemu.
– Czasem nie mogę uwierzyć, że kiedykolwiek byłam nastolatką – odparłam.
– Ale przynajmniej jesteśmy żywe, zdrowe, wprawdzie samotne, ale nie bez nadziei na przyszłość, i mamy rodziny, które nas wspierają – niemalże wyrecytowała Mary Maud.
Uniosłam brwi.
– Staram się sobie ciągle uświadamiać, że mam za co dziękować – wyjaśniła mi Mary Maud i roześmiała się. – Widzisz, nie bolało.
Zjadłyśmy lunch w fast foodzie przystrojonym lametą, światełkami i sztucznym śniegiem. Figura Świętego Mikołaja kiwała głową i machała do nas z plastikowych sań.
Przez pewien czas oswajałyśmy się ze sobą. Rozmawiałyśmy o wspólnych znajomych: gdzie teraz są, co robią, ile razy zakładali rodzinę i z kim. Mary Maud wspomniała o swoim rozwodzie i dziecku, które zmarło śmiercią łóżeczkową. Nie musiałyśmy rozmawiać o mojej przeszłości, była aż za dobrze znana. Ale Mary zadała mi kilka pytań o Shakespeare i moje życie na co dzień, na które na szczęście łatwo mi przyszło odpowiedzieć.
Zapytała mnie także, czy się z kimś spotykam.
– Tak – odparłam, próbując nie wbijać wzroku w swoje ręce leżące na stole. – Z mężczyzną z Little Rock. Nazywa się Jack Leeds.
– Ach, to ten facet z długimi włosami, który się pojawił na próbie ślubu?
– Tak – potwierdziłam, tym razem nawet nie starając się podnieść oczu. – Skąd wiesz?
Po co w ogóle pytałam, tak jakbym nie znała zasad działania miejscowej poczty pantoflowej?
– Była u nas wczoraj Lou O'Shea. Ona i Jess wnieśli przedpłatę na łóżeczko dla Kristy, to ma być prezent gwiazdkowy.
– Wydają się bardzo sympatyczni – powiedziałam.
– I tacy są – oświadczyła Mary Maud, maczając frytkę w kałuży keczupu. Obłożyła się serwetkami, tak żeby jej śnieżnobiały kostium pozostał nieskazitelny. – Mają straszny zgryz z tą małą, odkąd urodził im się Lukę.
– Słyszałam. Myślisz, że czuje się niekochana, bo ma teraz braciszka?
– Tak przypuszczam, chociaż powiedzieli jej zupełnie otwarcie, że została adoptowana, zaznaczając, że pokochali ją na tyle mocno, żeby ją przygarnąć. Myślę, że mimo to Krista czuje, że Lukę jest naprawdę ich dzieckiem, a ona nie.
Stwierdziłam, że nie wiedziałam, iż pastorostwo potrafią tak otwarcie mówić o tym, że adoptowali Kristę.
– Lou jest bardziej otwarta niż Jess – stwierdziła Mary Maud. – Zawsze była bardziej bezpośrednia, ale domyślam się, że jej mąż ma większą wprawę w dochowywaniu tajemnic, w końcu jest pastorem.
Pastorowie muszą dochowywać mnóstwa tajemnic. Wcześniej o tym nie pomyślałam. Wstałam, żeby przynieść nam więcej herbaty – i jeszcze jedną serwetkę dla Mary Maud.
– Lou mówi, że facet, z którym się spotykasz, to prawdziwy przystojniak – powiedziała przebiegle Mary Maud, skierowując naszą rozmowę z powrotem na bardziej interesujący ją temat.
Nigdy bym nie pomyślała, że osoba równie konwencjonalna jak Lou O'Shea mogłaby go za takiego uznać.
– I owszem.
– Jest czarujący? Milutki? – W głosie Mary Maud pojawiła się tęskna nuta.
To był dzień pytań o Jacka. Najpierw Anna, teraz Mary Maud. Widocznie śluby tak działają na kobiety.
– Milutki – powtórzyłam, przymierzając to słowo do Jacka, żeby sprawdzić, czy pasuje. – Nie. Nie jest milutki.
Z zaskoczenia zrobiła wielkie oczy.
– Nie? A to dopiero! Jest bogaty?
– Nie – odpowiedziałam bez wahania.
– W takim razie dlaczego z nim jesteś?
Nagle policzki Mary Maud zrobiły się rożowsze, a na jej twarzy odmalowały się jednocześnie zachwyt i zażenowanie.
– Czyżby był…?
– Tak – odparłam, próbując ukryć, jak bardzo się zmieszałam.
– O rany, dziewczyno! – powiedziała Mary Maud, kręcąc głową i chichocząc.
– Emory jest do wzięcia – zauważyłam, próbując zmienić kierunek rozmowy i naprowadzić ją na temat, który pozwoliłby mi się czegoś dowiedzieć.
Nie zawracała sobie głowy robieniem oburzonych min.
– Absolutnie nigdy w życiu – stwierdziła, zjadłszy ostatnią frytkę.
– Skąd ta pewność?
– Pominąwszy fakt, że oznaczałoby to opiekę nad niemowlakiem i ośmiolatka, największym problemem byłby sam Emory. Nigdy nie spotkałam kogoś, kogo tak trudno przejrzeć. Przez cały dzień jest bardzo grzeczny, nigdy nie przeklina, jest… tak, naprawdę jest… milutki. Starsze panie go uwielbiają. Ale Emory wcale nie jest taki prostolinijny, nie jest też moim ideałem pełnokrwistego mężczyzny.
– Czyżby?
– O nie, nie twierdzę, że jest gejem – zaprzeczyła pośpiesznie Mary Maud. – Myślę na przykład o tym, jak staliśmy przed sklepem, jeszcze we wrześniu, i oglądaliśmy razem paradę z okazji święta plonów, a obok nas w kabrioletach przejeżdżały królowe piękności, tak jak kiedyś my, pamiętasz?
Zupełnie o tym zapomniałam. Może to dlatego udział w bożonarodzeniowej paradzie w Shakespeare kosztował mnie tyle złych emocji?
– A Emory zwyczajnie nie był nimi zainteresowany. No wiesz, przecież od razu widać, kiedy mężczyzna docenia urodę kobiet. A Emory nic. Podobały mu się platformy i zespoły. Był zachwycony małymi dziewczynkami, wiesz, Małą Miss Dyniowego Zagonu i tak dalej, powiedział mi, że myślał nawet o zgłoszeniu Evy do konkursu, ale jego żona nie była zachwycona tym pomysłem. Za to duże dziewczynki w sukniach z cekinami i stanikach podnoszących biust nie ruszały go wcale. Nie, żeby sobie kogoś znaleźć, muszę patrzeć dalej niż na sklep meblowy. Mruknęłam niezobowiązująco.
– Skoro mówiłyśmy o Lou i Jessie – oglądali paradę, stojąc po drugiej stronie ulicy, i wierz mi, kochana, Jess O'Shea umie docenić urodę dorosłych kobiet!
– Ale on chyba nie…?
– Boże, oczywiście, że nie! Jest oddany Lou. Ale nie jest też ślepy. – Mary Maud zerknęła na zegarek. – O rany! Muszę już wracać.
Wrzuciłyśmy śmieci do kubła i wyszlyśmy, ciągle rozmawiając. To znaczy Mary Maud mówiła, a ja słuchałam, ale słuchanie mi odpowiadało. I kiedy odwiozłam ją pod drzwi salonu meblowego, uściskałam ją szybko na pożegnanie.
Nie miałam pomysłu, dokąd jeszcze mogłabym pojechać, więc wróciłam do domu rodziców.
Trafiłam w sam środek kolejnego kryzysu. Kolacja na cześć Vareny i Dilla, przekładana już co najmniej dwa razy, znowu stanęła pod znakiem zapytania. Uczennica szkoły średniej, która tego wieczoru miała zostać z Kristą, jej braciszkiem Lukiem i Anną, rozchorowała się na grypę.
Jeśli wierzyć Varenie, która siedziała przy kuchennym stole nad maleńką książką telefoniczną abonentów z Bartley, ona i Lou obdzwoniły już wszystkich miejscowych nastolatków, którzy mają jakieś doświadczenie w opiece nad dziećmi, i wszyscy albo są chorzy na grypę, albo wybierają się na przyjęcie bożonarodzeniowe dla młodzieży wydawane przez kościół metodystów.
Uznałam, że moja rola w przezwyciężaniu tego kryzysu musi się ograniczyć do zrobienia współczującego wyrazu twarzy. Ale wtedy zaświtało mi rozwiązanie kilku innych problemów i wiedziałam już, co powinnam zrobić.
Jack będzie moim wiecznym dłużnikiem, pomyślałam.
Poklepałam Varenę po ramieniu.
– Ja to zrobię – oświadczyłam. – Co? – nie zrozumiała.
Przerwałam jej bliski histerii wybuch, którego adresatką była moja matka.
– Ja to zrobię – powtórzyłam.
– Zostaniesz… z dziećmi?
– Przecież powiedziałam. – Autentyczne niedowierzanie w głosie mojej siostry zaczynało mnie drażnić.
– A czy ty się kiedykolwiek zajmowałaś dziećmi?
– To potrzebujesz opiekunki czy nie?
– Tak, to bardzo miło z twojej strony, ale… jesteś pewna, że się zgadzasz? Ty przecież nigdy… to znaczy, zawsze mówiłaś, że nie… że nie przepadasz szczególnie za dziećmi.