Zmusiłam się, żeby wrócić myślami do mojego tu i teraz. Za moment powinnam wychodzić. Zostanę z dziećmi w domu pastorostwa O'Shea i będę miała okazję go przeszukać tak jak wcześniej domy Dilla Kingery'ego i Osbornów. Stałam przed lustrem w łazience, poprawiając uczesanie i pudrując twarz, kiedy w końcu zauważyłam, jak kiepsko wyglądam.
Nic już na to nie mogłam poradzić.
U siebie w pokoju włożyłam bożonarodzeniowy dres, ten sam, który nosiłam na paradzie. Uznałam, że jaskrawe kolory mogą sprawić, że wydam się dzieciom sympatyczniejsza. Zjadłam miseczkę sałatki owocowej, która została w lodówce – nie znalazłam w niej nic innego, bo cała rodzina wybierała się na uroczystą kolację.
Kiedy zmywałam, do drzwi zadzwonił Berry Duff. Otworzyłam mu. Uśmiechnął się na mój widok.
– Jaki wesoły strój – zauważył.
– Idę zaopiekować się dziećmi. Mina mu zrzedła.
– Miałem nadzieję, że uda mi się z tobą porozmawiać przy kolacji.
– To nagły wypadek. Opiekunka rozchorowała się na grypę i nie udało się znaleźć innego zastępstwa.
– Trzymam kciuki, żeby wszystko poszło gładko – powiedział Berry, chyba z powątpiewaniem, tak mi się przynajmniej wydawało. – Z moich doświadczeń z własnymi dziećmi wynika, że w grupie bywają trudne do opanowania.
– Ile mają lat? – zapytałam uprzejmie.
– Jedno dziewięć, a Daniel jest w dziesiątej klasie… chwileczkę… ma już piętnaście lat. To świetne dzieciaki. Nigdy nie mam ich dosyć.
Przypomniałam sobie, że opiekę nad dziećmi sprawuje jego żona.
– Mieszkają na tyle blisko, że możesz się z nimi regularnie widywać?
– Spędzają u mnie co drugi weekend – odpowiedział. Był smutny i zły. – Ale to i tak nic, to zupełnie nieporównywalne z możliwością przyglądania się, jak się rozwijają każdego dnia.
Usiadł na krześle, a ja wróciłam do zmywania.
– Przynajmniej wiesz, gdzie są – powiedziałam, zaskakując tym samą siebie. – Wiesz, że są bezpieczne. Możesz złapać za słuchawkę i do nich zadzwonić.
Berry spojrzał na mnie ze zrozumiałym zdumieniem.
– To prawda – odparł wolno, ważąc słowa. – Na pewno mogłoby być znacznie gorzej. Masz na myśli to, że moja żona mogła z nimi uciec i zaszyć się gdzieś tak, żeby mi uniemożliwić wszelkie kontakty? To by było straszne. Chyba bym oszalał! – Berry dumał nad tym przez dobrą minutę. – Gdyby do tego doszło, zrobiłbym wszystko, żeby odzyskać dzieci – powiedział w końcu. Spojrzał na mnie. – Dobry Boże, dziewczyno, skąd nam się wziął taki przygnębiający temat? To powinien być dom pełen radości! Jutro ślub!
– Tak – potwierdziłam. – Jutro ślub.
Musiałam być stanowcza. To nie był problem, który mogłabym rozwiązać, boksując i kopiąc. Poklepałam Berry'ego po ramieniu, wprawiając go tym w jeszcze większe zdumienie, po czym włożyłam kurtkę i zawołałam do rodziców, że już wychodzę.
Przemknęło mi przez głowę, że zapomniałam o czymś powiedzieć Jackowi, o czymś drobnym, ale ważnym. Ale nie potrafiłam już tego wydobyć na powierzchnię myśli.
Pastorówka, w której mieszkali państwo O'Shea, była bardzo przestronna, ponieważ duszpasterz, dla którego ją zbudowano, miał piątkę dzieci. Oczywiście było to w 1938 roku. Teraz dom był finansową dziurą bez dna i wymagał wymiany całej instalacji elektrycznej, powiedziała mi Lou w ciągu pierwszych pięciu minut od mojego przyjścia. Sama zauważyłam kilka uzasadnionych powodów do narzekań – chociażby to, że pokoje były wąskie i długie, co bardzo utrudniało rozsądne ustawienie mebli. A chociaż w salonie był kominek, nawet świątecznie przystrojony, komin wymagał generalnego remontu i nie można było w nim napalić.
Żona pastora miała na sobie szarozielony kostium zapięty pod samą szyję i czarne zamszowe czółenka. Jej ciemne włosy uczesane w gładkiego pazia były starannie podkręcone, a zadarty nos został zatuszowany dyskretnym podkładem. Lou wyraźnie się cieszyła, że się wyrwie z domu bez konieczności zabierania ze sobą dzieci, ale równie wyraźnie trochę się obawiała zostawić je ze mną. Bardzo się starała tego nie okazywać, ale kiedy po raz trzeci pokazała mi leżącą tuż obok telefonu listę numerów, pod które mam zadzwonić w razie nagłego wypadku, na końcu języka miałam wyjątkowo ciętą odpowiedź.
Nie wypowiedziałam jej jednak, oczywiście, wzięłam tylko oczyszczający wdech i pokiwałam głową. Mimo to na moich ustach pojawił się chyba jakiś ponury grymas, bo Lou wróciła wzrokiem do mojej twarzy i zaczęła przepraszać za swoją nadopiekuńczość. Żeby jakoś zakończyć przeprosiny, schyliła się i włączyła lampki na choince, która zajmowała niemal jedną czwartą salonu.
Lampki zaczęły migać.
Zacisnęłam zęby, żeby przypadkiem nie powiedzieć czegoś, co Lou z pewnością uznałaby za niestosowne.
Świąteczny wystrój pastorówki był równie komercyjny jak we wszystkich innych domach. Po obu stronach nieczynnego kominka, tam, gdzie zwykle stoi komplet pogrzebaczy, opierały się o niego udające cukierki długie prążkowane laseczki z plastiku. Z półki nad kominkiem zwieszała się srebrna girlanda, do której Lou przyczepiła długie plastikowe sople.
Naprzeciw kominka znajdowało się środkowe okno, przed którym ustawiono choinkę. Pod nią jednak zamiast prezentów stała bożonarodzeniowa szopka – drewniana stajenka z całym zastępem pasterzy, Maryją i Józefem, wielbłądami i krowami oraz małym Jezusem w żłóbku.
Do pokoju wkroczył przystojny Jess O'Shea, ubrany w ciemny garnitur ożywiony fantazyjną kamizelką w motywy świąteczne. Na ręku trzymał córeczkę Meredith Osborn, Jane, która ewidentnie była nie w humorze.
Nadszedł czas, żeby udowodnić moją przydatność. Zmusiłam się, żeby wyciągnąć ręce, i Jess umieścił w nich wyjącą Jane.
– Trzeba jej podać butelkę? – wrzasnęłam.
– Nie! – ryknął Jess. – Właśnie ją nakarmiłem!
W takim razie należało poczekać, aż się jej odbije. Po karmieniu następuje bekanie, potem wydalanie, a potem spanie. Tyle już wiedziałam na temat dzieci. Odwróciłam Jane pionowo, oparłam ją sobie o ramię i zaczęłam ją delikatnie poklepywać po pleckach prawą ręką. Mała istotka o czerwonej buzi… Jane była taka maleńka. Tu i ówdzie na gładkiej główce miała kosmyki wijących się jasnych włosów. Powieki zaciskała ze złością, ale kiedy tylko podniosłam ją do pionu, zaczęła płakać jakby słabiej. Małe oczka otworzyły się i spojrzały na mnie przez łzy.
– Cześć – powiedziałam, czując, że powinnam się do niej odezwać.
Do salonu zbiegły się pozostałe dzieci. Lukę, młodszy brat Kristy, był małym klocem, prawie kwadratowym i tak ciężkim, że bardziej tupał, niż chodził. Miał ciemne włosy jak Lou, ale zarys szczęki wskazywał na to, że wdał się bardziej w przystojnego ojca.
Malutka wydała zupełnie niewiarygodne beknięcie. Jej ciałko z ulgą opadło na moje ramię, które znienacka zrobiło się mokre.
– Ojej! – zawołała Lou. – Lily…
– Trzeba było podłożyć sobie pieluchę. Dobra rada Jessa była odrobinę spóźniona. Spojrzałam malej prosto w oczy, a ona zagaworzyła coś do mnie i zamachała łapkami.
– Potrzymam ją, kiedy pani pójdzie się oczyścić – zaproponowała Eva. A Krista powiedziała:
– Fuuuj! Patrzcie tylko na te białe gluty na ramieniu panny Lily!
– Usiądź na fotelu – poleciłam Evie.
Eva usiadła po turecku na najbliższym fotelu. Umieściłam jej siostrzyczkę na jej podołku i upewniłam się, czy Eva prawidłowo ją trzyma. Trzymała.
W asyście chmary dzieciaków poszłam do łazienki, z szafki z ręcznikami wyjęłam myjkę i zmoczyłam ją, żeby zetrzeć przynajmniej część tego, co ulało się małej na moje ramię. Nie zamierzałam tym pachnieć przez cały wieczór. Krista przez cały czas komentowała moje poczynania, Anna była rozdarta pomiędzy okazywaniem współczucia swojej przyszłej ciotce a manifestowaniem obrzydzenia na widok wymiocin wzorem Kristy, zaś Lukę po prostu mi się przyglądał, trzymając się lewą ręką za lewe ucho i szarpiąc kosmyk włosów na czubku swojej głowy ręką prawą, w pozie, która wyglądała, jakby odbierał sygnały z innej planety.