– Diii nie brał udziału w wypadku, w którym zginęła jego żona?
– Nie, Judy jechała sama. Ponoć rozbiła się chwilę po tym, jak zostawiła Annę u opiekunki.
– I to się wydarzyło, zanim Diii się tu przeprowadził?
– Tak, kilka miesięcy wcześniej. Przedtem mieszkał na północny zachód od Little Rock. Mówi, że doszedł do wniosku, że nie będzie w stanie wychowywać tam Anny i co dzień mijać miejsce, w którym zginęła jego żona.
– Przeprowadził się więc do miasteczka, w którym nie znał nikogo i w którym nie ma żadnej rodziny, mogącej mu pomóc w opiece nad dzieckiem – powiedziałam bez zastanowienia.
Matka rzuciła mi ostre spojrzenie.
– I bardzo dobrze zrobił! – powiedziała stanowczo. – Tutejsza apteka akurat była na sprzedaż i całe szczęście, że pozostała otwarta, bo dzięki temu przynajmniej mamy wybór.
W Bartley działa także jedna z sieciowych aptek.
– Jasne – przytaknęłam, żeby nie zaogniać sytuacji. Posiłek skończyłyśmy w milczeniu. Ojciec przed wyjściem wstąpił na chwilę do kuchni, żeby ponarzekać, że jest za stary na wieczory kawalerskie. Obie wiedziałyśmy, jak bardzo się cieszy, że został zaproszony. Pod pachą trzymał starannie zapakowany prezent; kiedy go zapytałam, co to takiego, poczerwieniał jeszcze bardziej. Włożył płaszcz i bez odpowiedzi wyszedł tylnym wyjściem, zatrzaskując za sobą drzwi.
– Podejrzewam, że kupił jakiś paskudny erotyczny gadżet – powiedziała z uśmiechem mama, nasłuchując, jak tata wyjeżdża na ulicę.
Uwielbiam, kiedy moja matka mnie zaskakuje.
– Pozmywam, a ty idź się przygotować – zaproponowałam.
– Musisz przymierzyć sukienkę druhny! – przypomniała sobie mama, wstając od stołu. – Teraz?
– A jeśli trzeba ją będzie dopasować?
– No dobrze.
Nie była to chwila, na którą czekałam z przyjemnością. Jak wiadomo, suknie druhen do niczego się już później nie nadają, a za swoją zapłaciłam – jak każda szanująca się druhna. Jeszcze jej nawet nie widziałam. Przez głowę przemknęła mi koszmarna wizja sukienki z czerwonego pluszu, wykończonej sztucznym białym futerkiem, która pasowałaby do świątecznej aury.
Powinnam była okazać więcej wiary w gust Vareny. Sukienka, która czekała na mnie w szafie, owinięta w folię podobnie jak jej suknia ślubna, była uszyta z aksamitu w głębokim kolorze czerwonego wina i ozdobiona pod biustem satynową wstążką w tym samym odcieniu. Z tyłu, w miejscu, gdzie schodziły się końce wstążki, znajdowała się mała kokardka, którą jednak można było odczepić. Suknia miała zabudowany przód i głęboko wycięte plecy. Moja siostra wyraźnie nie chciała, żeby suknie jej druhen były zakonne.
– Przymierz – zakomenderowała moja matka. Było jasne, że nie zazna spokoju, dopóki tego nie zrobię. Stanęłam do niej plecami i zdjęłam bluzkę oraz buty i dżinsy. Musiałam się jednak odwrócić, żeby wziąć od niej suknię, którą właśnie wydobyła z folii. Za każdym razem widok moich blizn jest dla niej ciosem prosto w serce. Zrobiła głęboki, urywany wdech i podała mi suknię, którą włożyłam przez głowę najszybciej, jak się dało. Odwróciłam się, żeby mogła mnie zapiąć, i razem spojrzałyśmy w lustro. Nasze oczy natychmiast powędrowały ku linii dekoltu. Doskonale. Nic nie było widać. Dzięki, Vareno.
– Wygląda pięknie – orzekła kategorycznie matka. – Stańże prosto! (Tak jakbym się garbiła).
Suknia leżała dobrze, a kto nie lubi dotyku aksamitu? – Jakie będziemy miały kwiaty?
– W bukietach druhen będą długie gałązki mieczyków i coś tam jeszcze – odparła matka, która wszystkie sprawy związane z ogrodnictwem pozostawiała ojcu. – Będziesz pierwszą druhną.
Varena nie widziała mnie od trzech lat.
A więc to nie miał być tylko ślub. To miało być zakrojone na szeroką skalę rodzinne pojednanie.
Nie miałam nic przeciwko temu, chociaż nie byłam pewna, czy dam radę. Poza tym już od dawna nie byłam na żadnym ślubie.
– Mam jakieś szczególne obowiązki?
– Musisz mieć przy sobie obrączkę, którą Varena podaruje Dillowi. I potrzymać jej bukiet, kiedy będzie składała przysięgę – mama uśmiechnęła się do mnie, a w kącikach jej bladoniebieskich oczu pojawiły się głębokie zmarszczki. Kiedy moja matka się uśmiecha, uśmiecha się całą twarzą. – Masz szczęście, że nie zdecydowała się na suknię z trzymetrowym trenem, bo musiałabyś jej pomóc wyrobić zakręt przy odchodzeniu od ołtarza.
Uznałam, że będę w stanie pamiętać o obrączce i bukiecie.
– Muszę jej podziękować za wyróżnienie – powiedziałam. Twarz mamy natychmiast się wydłużyła. Uznała, że ironizuję.
– Naprawdę! – dodałam i dosłownie poczułam, jak mama się uspokaja.
Czy ja jestem aż taka straszna, tak nieprzewidywalna, taka grubiańska?
Ostrożnie oswobodziłam się z sukni, włożyłam T-shirt i delikatnie pogłaskałam mamę po ramieniu, kiedy sprawdzała, czy suknia wisi idealnie równo na wyściełanym wieszaku.
Uśmiechnęła się do mnie przelotnie i wróciłyśmy do kuchni, żeby pozmywać.
ROZDZIAŁ 2
Na przyjęcie ubrałam się w bluzkę w kolorze złamanej bieli, złotą kamizelkę i czarne spodnie. Bluzkę zapięłam pod samą szyję. Miałam delikatny, bardzo staranny makijaż i dobrze wymodelowaną fryzurę. Uznałam, że wyglądam nieźle. Stosownie do sytuacji. Siedziałam na tylnym siedzeniu samochodu mojej matki, przypięta pasami, i starałam się rozluźnić.
Po drodze wstąpiłyśmy po Varenę. To było, co najmniej drugie przyjęcie na jej cześć, ale mimo to była tak podekscytowana i zachwycona, jakby świętowanie jej zbliżającego się zamążpójścia było zupełnie nowym pomysłem.
Przejechałyśmy przez centrum, kierując się w stronę domu Margie Lipscom, gospodyni przyjęcia. Margie podobnie jak Varena pracuje, jako pielęgniarka w niewielkim szpitalu w Bartley, któremu od niepamiętnych czasów grozi, że łada moment zostanie zamknięty. Margie jest żoną jednego z bardziej wziętych tutejszych prawników, co jednak niewiele, zmienia. Bartley to małe miasteczko w delcie Arkansas, co w tym momencie jego rozwoju oznacza, że jest biedne.
To znaczy, że co najmniej siedemdziesiąt procent jego mieszkańców jest na zasiłku.
Kiedy dorastałam, znaczyło to, że w płaskim Bartley nie ma żadnych widoków. Ten, kto nigdy nie mieszkał w delcie, nie ma pojęcia, co tak naprawdę znaczy słowo „plaski”.
Zatęskniłam za pasmami niskich pagórków wokół Shakespeare. Za tandetnymi dekoracjami świątecznymi. Za moim domem. I siłownią.
Dałabym wszystko, żeby móc sobie pozwolić na tak egoistyczny wybryk, jakim byłoby wskoczenie do samochodu i natychmiastowy powrót do domu.
Zrobiłam kilka spokojnych, głębokich wdechów, jak wtedy, kiedy przygotowuję się do podniesienia poważnego ciężaru. I jak przed sparringiem na zajęciach z karate.
Mama minęła zdewastowany motel w Bartley; obrzuciłam szybkim spojrzeniem budynek w kształcie litery U. Na parkingu stał jakiś samochód – co już samo w sobie było dość zaskakujące – a na dodatek samochód ten wyglądał jak… moje serce nieprzyjemnie zmieniło rytm.
Pokręciłam głową. Nie, to niemożliwe.
Zaparkowałyśmy na ulicy przed otynkowanym na biało murowanym domem, oświetlonym tak rzęsiście, że wyglądał jak tort urodzinowy. Na drzwiach wejściowych wisiał biało-srebrny dzwonek weselny z kartonu. W przedpokoju stała tęga rudowłosa kobieta. Margie Lipscom. Zapamiętałam ją jako pulchną brunetkę.
Mojej matce uściśnięto dłoń, moją siostrę wycałowano, a ja zostałam powitana przeraźliwym piskiem.