Выбрать главу

Charlaine Harris

Czyste Sumienie

Lily Bard 4

***

ROZDZIAŁ 1

Zanim tamtego ranka otworzyłam oczy i przeciągnęłam się, spędziła w samochodzie w lesie już siedem godzin. Oczywiście nie wiedziałam o tym; nie miałam nawet pojęcia, że Deedra zniknęła. Nikt nie wiedział.

Jeśli nikt nie zauważa czyjegoś zniknięcia, to czy ta osoba naprawdę znika?

Gdy myłam zęby i jechałam do siłowni, rosa połyskiwała na bagażniku jej auta. Ponieważ Deedrę zostawiono pochyloną w lewą stronę, w kierunku otwartego okna od strony kierowcy, rosa być może była też na jej policzku.

Kiedy mieszkańcy Shakespeare czytali poranną prasę, brali prysznic, przygotowywali dla swoich dzieci drugie śniadanie do szkoły i wypuszczali psy na poranne zjednoczenie z naturą, Deedra sama stawała się jej elementem – rozpadając się, powracając do części pierwszych. Później, gdy słońce ogrzało las, pojawiły się muchy. Makijaż Deedry wyglądał strasznie, bo skóra pod nim zmieniała kolor. A ona sama siedziała w miejscu, obojętna, niewzruszona: życie wokół niej się zmieniało, ciągle ewoluując, a Deedra była w jego centrum, bez życia, bez możliwości dokonania wyboru. Zmiany, które miały się dokonać od tej pory, nie zależały od niej.

Jedna osoba wiedziała, gdzie była Deedra. Jedna osoba wiedziała, że Deedra zniknęła ze swojego normalnego otoczenia, a właściwie ze swojego życia. I ta osoba czekała na jakiegoś nieszczęsnego mieszkańca Arkansas – myśliwego, ornitologa, badacza – który znajdzie Deedrę i uruchomi całą tę machinę, to zadanie polegające na odnotowaniu okoliczności jej zniknięcia na zawsze.

Tym nieszczęśnikiem byłam ja.

Gdyby nie kwitły derenie, nie patrzyłabym na drzewa. Gdybym nie patrzyła na drzewa, nie zauważyłabym czerwonej plamki w głębi nieoznakowanej dróżki po prawej stronie. Te małe, nieoznaczone drogi – przypominające ścieżki – są na wiejskim obszarze Arkansas czymś tak zwyczajnym, że nie warto spoglądać na nie więcej niż raz. Zazwyczaj prowadzą do obozowisk myśliwych polujących na jelenie, do szybów naftowych czy do posiadłości kogoś, kto bardzo sobie ceni prywatność. Ale dereń, na który spojrzałam, rósł jakieś siedem metrów w głębi lasu i był piękny; jego kwiaty błyszczały jak blade motyle pośród nagich pni sosen. Zwolniłam więc, aby się mu dokładniej przyjrzeć, i zauważyłam plamę czerwieni w głębi traktu. W ten sposób elementy układanki zaczęły układać się w całość.

Przez resztę drogi do domu pani Rossiter, a także przez cały czas, gdy sprzątałam jej uroczo podniszczony domek i kąpałam jej opornego spaniela, myślałam o tej plamie czerwieni. Nie był to lśniący karmin, jaki przybierały pióra kardynała, ani delikatny, lekko fioletowy odcień azalii, ale błyszcząca metaliczna czerwień, jak lakier na samochodzie.

Faktycznie była to czerwień taurusa Deedry Dean. W Shakespeare było wiele czerwonych aut, w tym kilka taurusów. Gdy odkurzałam suterenę domu pani Rossiter, zdenerwowałam się na samą siebie za zamartwianie się Deedra, która w końcu była już dorosłą kobietą. Deedra nie oczekiwała ani nie wymagała, abym się o nią martwiła, a ja nie potrzebowałam dodatkowych problemów.

Tego popołudnia pani Rossiter komentowała moją pracę w sposób, który przypominał strumień świadomości. Przynajmniej ona się nie zmieniała: pulchna, krzepka, miła, ciekawska i skupiona na swoim starym spanielu o imieniu Durwood. Od czasu do czasu zastanawiałam się, co o tym sądził pan Rossiter, póki jeszcze żył. Może jego żona zbzikowała tak na punkcie psa dopiero po śmierci męża? Nigdy nie poznałam M. T. Rossitera, który opuścił ten świat ponad cztery lata temu, mniej więcej wtedy, gdy wylądowałam w Shakespeare. Klęcząc w łazience i spłukując szampon z sierści Durwooda za pomocą specjalnej końcówki prysznica, przerwałam pani Rossiter monolog na temat pokazu florystycznego, który miał się odbyć w Garden Club w przyszłym miesiącu, by zapytać ją, jaki był jej mąż.

Ponieważ przeszkodziłam jej w połowie zdania, skierowanie rozmowy na inne tory zajęło Birdie Rossiter dobrą chwilę.

– No cóż… mój mąż… jakie to dziwne, że pytasz o niego akurat teraz, gdy o nim myślę…

Birdie Rossiter zawsze myślała o tym, o co akurat zapytano.

– M. T. był farmerem.

Skinęłam głową, żeby pokazać, że słucham. W wodzie spływającej do kratki ściekowej zauważyłam pchłę i miałam nadzieję, że pani Rossiter jej nie dostrzeże. W przeciwnym razie Durwood i ja musielibyśmy przejść różne nieprzyjemne procedury.

– Przez całe życie pracował na roli, pochodził z rodziny farmerów. Nigdy nie poznał niczego poza wsią. Lily, jego matka nawet żuła tabakę! Wyobrażasz sobie? Ale była dobrą kobietą, pani Audie, i miała dobre serce. Kiedy wyszłam za mąż za M. T. – a miałam zaledwie 18 lat – kazała nam wybrać sobie miejsce na ich ziemi, gdzie chcemy zbudować dom. Czy to nie miłe? Więc M. T. wybrał kawałek ziemi i przez rok planowaliśmy, jak nasze miejsce ma wyglądać. I mimo całego tego planowania wyszedł zwykły stary dom. – Birdie się zaśmiała.

W jarzeniowym świetle siwe nitki na ciemnym tle jej włosów błyszczały tak mocno, że wyglądały jak namalowane.

Zanim Birdie, wykładając mi biografię małżonka, dotarła do momentu, w którym M. T. poproszono o dołączenie do Gospelerów, męskiego kwartetu śpiewającego w kościele baptystów Mt. Olive, zaczęłam już w myślach robić listę zakupów.

Godzinę później pożegnałyśmy się, a czek od niej znalazł się w kieszeni moich niebieskich dżinsów.

– Do zobaczenia za tydzień w poniedziałek po południu – powiedziała, starając się brzmieć swobodnie, a nie samotnie. – Czeka nas ciężka praca, ponieważ następnego dnia organizuję spotkanie modlitewne, a po nim uroczysty obiad.

Zastanawiałam się, czy znów będzie mi kazała przypiąć kokardki do uszu Durwooda, jak to miało miejsce przed ostatnim takim spotkaniem. Spaniel spojrzał na mnie wymownie. Na szczęście nie był psem, który chował urazę. Skinęłam głową, zabrałam swój wózek ze środkami czystości i ścierkami i wycofałam się, zanim pani Rossiter zdołała wymyślić następny temat do rozmowy. Nadeszła pora udania się do kolejnego miejsca pracy, do domu Camille Emerson. Otwierając drzwi wejściowe, poklepałam Durwooda po głowie na pożegnanie.

– Dobrze wygląda – pochwaliłam.

Zły stan zdrowia psa i jego kiepski wzrok były dla właścicielki powodem niekończących się zmartwień. Parę miesięcy wcześniej Birdie potknęła się o jego smycz i złamała rękę, ale nie zmniejszyło to jej przywiązania do psa.

– Uważam, że to złoto, nie pies – powiedziała Birdie pewnym głosem.

Stała na ganku i obserwowała, jak pakuję swoje przybory do bagażnika i wślizguję się na siedzenie kierowcy. Z wysiłkiem ukucnęła obok Durwooda, podniosła mu łapę i pomachała nią na pożegnanie. Z doświadczenia wiedziałam, że pies nie zazna spokoju, dopóki nie odpowiem na jego machanie.

Kiedy myślałam o tym, co mnie czeka, kusiło mnie, żeby wyłączyć silnik i dłużej posiedzieć w aucie, słuchając nieprzerwanego szumu gadaniny Birdie Rossiter. Ale odpaliłam samochód, wycofałam z jej podjazdu i obejrzałam się kilka razy w obie strony, zanim wyjechałam na ulicę. Na Farm Hill Road nie było wielkiego ruchu, ale kierowcy jeździli szybko i nieuważnie.

Pamiętałam o tym, gdy przejeżdżałam obok tej nieoznaczonej drogi. Zamierzałam zatrzymać się na wąskim poboczu zarośniętym trawą. Okno mojego auta było otwarte. Kiedy wyłączyłam silnik, zapadła absolutna cisza. Nic nie słyszałam.

Wysiadłam z samochodu i zamknęłam drzwi. Łagodny wiatr poruszył moimi krótkimi kręconymi włosami i przewiał koszulkę. Zadrżałam. Mrowienie na karku ostrzegało, że powinnam odjechać, ale czasem, jak sądzę, nie da się uniknąć kłopotów.