– Na parterterze był sklep z instrumentami muzycznymi – mówił dalej Kotia. – Pochodziłem, pooglądałem i wybrałem sobie saksofon. Sam nie wiedziałem, dlaczego akurat saksofon, po prostu nagle zrozumiałem, że to moje… – Kotia się zaśmiał. – Wszedłem na piętro, tam był straszny bajzel, powybijane szyby, tynk na podłodze, jakiś rozwalający się tapczan. Usiadłem na nim i zacząłem grać. Nigdy nie miałem słuchu muzycznego; kiedy byłem mały, mama zaprowadziła mnie do znajomych muzyków i ci od razu jej powiedzieli: nie ma sensu męczyć dziecka i instrumentu. A tu usiadłem i zacząłem grać. Głodny, zdezorientowany, siedziałem i grałem. Trzy godziny później przyszedł do mnie akuszer.
Nie przerywałem mu już. Słuchałem opowieści o tym, jak Kotia zaczął występować w zwykłych knajpach oraz restauracjach i klubach, których właścicielami byli funkcyjni. Grał dla funkcyjnych i dla ludzi, którzy korzystają z naszych usług. Trwało to pół roku, a potem Kotia poznał kuratora.
– Miał na imię Friedrich i chyba był Austriakiem. W sumie sympatyczny facet… Nie przyjaźniliśmy się, ale zawsze to przyjemnie, gdy ktoś cię ceni… nawet za niezasłużony talent. Zwykle przychodził z dziewczyną o imieniu Lora. Zwyczajna dziewczyna, nie funkcyjna… Piękna. Bardzo piękna…
– Zabiłeś go – powiedziałem.
– Tak.
– Z powodu dziewczyny?
– Tak.
– Dlaczego?
– Dlatego że najpierw to on zabił ją. Gdy się dowiedział, że go zdradziła… ze mną. Dopiero później dowiedziałem się, że to nie był jej pierwszy romans, że mnie również nie traktowała poważnie. Friedrichowi chyba znudziły się te ciągłe zdrady, na przemian z histeriami. Zabił ją. Wyglądało to jak scena ze starego filmu: zepchnął ją ze skały na moich oczach. A potem bardzo spokojnie powiedział, żebym więcej nie ulegał takim pokusom. Że jest poważnym człowiekiem i nie podoba mu się bycie rogaczem. Bardzo lekko potraktował tę sytuację. A ja nie. Ja się nakręciłem, podobne jak ty, gdy zginęła Nastia. Rzuciłem się na Friedricha, choć widziałem, że nie zdołam mu nic zrobić. Ale nagle… coś się stało… po prostu go udusiłem, przycisnąłem do ziemi i udusiłem. Długo walczył, próbował się wyrwać… I w ten sposób zostałem kuratorem. Przyszli do mnie ci z Arkanu i oznajmili, że skoro zlikwidowałem kuratora, to teraz muszę przejąć jego obowiązki. Zgodziłem się. Szczerze powiedziawszy, byłem przerażony.
– I często kurator musi… – Nie dokończyłem.
– Nigdy więcej nikogo nie zabiłem. – Kotia pokręcił głową. – Nigdy. To… to zadanie policjantów albo akuszerów. Kurator… sam nie musi. Zbyt wysokie stanowisko. A gdy z tobą się to stało… gdy ta idiotka Iwanowa zabiła Nastię, a ty zamordowałeś Iwanową… Spanikowałem. Pomyślałem, że wszystko się powtarza, że zostaniesz kuratorem zamiast mnie. I spróbowałem. Przepraszam. Więcej nie będę.
Przez jakiś czas siedzieliśmy w milczeniu – dwóch nagich przygłupów w beczkach z wystygłą wodą. W końcu powiedziałem:
– Jasne. A powiedz mi coś takiego, Kotia… Czy ja faktycznie staję się kuratorem?
– Nie wiem. Ale na pewno zdobyłeś jakieś zdolności, skoro udało ci się rozprawić z akuszerką. A ja… a ja swoje tracę. – W jego głosie zadźwięczała nutka paniki.
– Podaruję ci saksofon – powiedziałem. – Będziesz znów grał do kotleta. A w nocy będziesz pisał skandaliczną powieść Nauczycielka śpiewu. Jesteś w idealnym wieku do oddawania się erotycznym fantazjom.
– Już ja mu się oddam – dobiegło od drzwi. – Tak mu się oddam… Cześć, Kirył.
Odwróciłem się i wstrząśnięty ujrzałem Illan. No tak, przecież byli razem. I logiczne było założenie, że nadal są razem.
– Przepraszam, że przeszkodziłam. – Illan uśmiechnęła się i położyła na ławie przy drzwiach stertę szarawych ręczników. – Ale jakoś tak niezręcznie się przyłączyć, a chciałoby się posłuchać.
– Zaraz przyjdziemy – powiedział Kotia.
Zdaje się, że jego status kuratora, którego Illan zapewne od dawna była świadoma, niewiele zmienił w ich stosunkach.
– No to szybko, chłopaki. Ja też mam pytania. – Illan popatrzyła na mnie i w jej oczach pojawił się ból. – Kiryle… moje kondolencje.
Skinąłem głową i odparłem:
– I moje… również.
7.
Są takie ubrania, które jakby specjalnie wymyślono po to, żeby mogły się stać ogólnoświatowym wzorcem. Na przykład – dżinsy. Rzecz jasna, jest różnica między „wranglerami” szytymi w Wietnamie przez nieoficjalną czwartą zmianę i ozdobionymi strasami od Swarovskiego „Dolce &Gabbana”, szytymi w tymże Wietnamie albo sąsiedniej Tajlandii. Ale jeśli odrzucić skrajności, to dżinsy noszą kobiety i mężczyźni, milionerzy i nędzarze, dziewczyny o figurze modelek i piwosze z „oponkami”. Ojciec powiedział mi kiedyś posępnie, że Związek Radziecki rozpadł się właśnie z powodu dżinsów, a raczej z powodu ich braku. Nie wiem, może ma rację, ja w ogóle nie wyobrażam sobie życia bez dżinsów. Myślę nawet, że dżinsy są tą rzeczą, którą Ameryka na Sądzie Ostatecznym będzie się usprawiedliwiać za hamburgery i coca-colę.
Są również stroje narodowe: słynna ukraińska fofudja i szkocki kilt. Szkoci uparcie noszą spódniczki podczas uroczystości, a młodzi Ukraińcy odradzają w kraju zainteresowanie fofudją, ale to wszystko to jedynie hołd składany tradycji.
Zdarzają się też ubrania, które niby nie są egzotyczne, ale na obcym gruncie się nie przyjmują. Na przykład, męski szlafrok. Nieodmienny atrybut leniwej wschodniej wygody i najlepszy przyjaciel wracającego do domu angielskiego dżentelmena. W Rosji, wiecznie miotającej się między Europą i Azją, szlafrok się nie przyjął. Jesteśmy zbyt zabiegani, żeby chodzić w szlafroku latem – zresztą, rosyjskie lato jest zbyt krótkie i deszczowe, a zimą w naszych domach tak grzeją, że żaden szlafrok nie jest potrzebny, albo jest tak zimno, że szlafrok nie pomoże. Dlatego zastąpiły go stare dresy, a jeśli w domu są „sami swoi”, to porozciągane bokserki.
Ja też nie umiałem nosić szlafroka i czułem się w nim nieswojo, jak człowiek, który pierwszy razy w życiu włożył garnitur, zawiązał krawat i poszedł na oficjalne przyjęcie. Nie wiadomo jak siedzieć, jak stać, co zrobić z wiszącą na szyi pętlą. Podobnie teraz, w miękkim szlafroku czułem się jak głupi – założyłem nogę na nogę i zrozumiałem, że prezentuję się nieciekawie, pochyliłem się i ukazałem bezwłosą i niezbyt muskularną pierś.
Jednak szlafrok był jak najbardziej na miejscu. Siedzieliśmy w pokoju, w którym ściany były do połowy pokryte ciemną boazerią, wysoki sufit również był drewniany, do tego skórzane kanapy i fotele, duży kominek z płonącym ogniem, wyłożony pociemniałymi od czasu i ognia płytkami, kilka regałów z solidnymi, grubymi księgami, wydanymi chyba przed stu laty i wtedy ostatnio czytanymi, masywny żyrandol, w którym słabo świeciły żarówki w kształcie świec, przenosząc nas z buddyjskiego klasztoru do starego angielskiego klubu.
– No, no, ale masz gust – wymruczałem, próbując usadowić się wygodniej w fotelu. – Klasyka. Nie studiowałeś czasem w Oksfordzie?
– To pozostałość po jakimś poprzednim kuratorze – wyjaśnił Kotia. – Sprawdzałem książki, wszystkie zostały wydane przed tysiąc osiemset piątym rokiem. – Wziął papierosy ze stolika i zaciągnął się chciwie. – Myślę, że właśnie wtedy do nas przyszli.
– Arkanowcy?
– Tak. Podobno pierwszy kurator był Anglikiem, myślę, że urządził ten pokój na podobieństwo swojego domu. Oczywiście, pewne rzeczy zostały potem zmienione; na przykład elektryczność ja tu przeprowadziłem. – Po chwili dodał z dumą: – Sam. Mogłem ściągnąć elektryka-funkcyjnego, ale pomyślałem, że sobie poradzę.