Выбрать главу

– Czemu? – spytałem kwaśno.

– On ma alternatywne podejście do informacji. – Kotia uśmiechnął się przebiegłym uśmiechem człowieka, który nie chce przed czasem zdradzać pewnej tajemnicy. – On jest w porządku, to dobry celnik. Bylibyście kolegami, nawet mieszka po sąsiedzku, w Marinej Roszczy, przyjaźnilibyście się domami… to znaczy, wieżami. Masz tu adres.

Wyjął z kieszeni jeszcze jedną wizytówkę i szybko, bez zastanowienia napisał coś na odwrocie. Podał mi kartonik. Zerknąłem na te notatki: „Przy szpitalu położniczym numer dziewięć skręcić…” – i trzy linijki wskazówek. Pomyślałem, że nie chodzi tu tylko o dobrą pamięć, zdaje się, że Kotia już wcześniej zdecydował, do kogo mnie skieruje, a teraz tylko tak udawał, dla fasonu.

Chociaż, może się mylę, może po prostu kurator zna wszystkich celników?

A może Kotia po prostu lubi odwiedzać inne światy i pamiętał najdogodniejsze przejścia?

Nie, nie mogę nie ufać człowiekowi, z którym porywam się na wojnę światów! Nie mam wyjścia, muszę mu zaufać.

– Brakuje tylko zdjęcia satelitarnego – powiedziałem.

– Zdjęcie nic by nie dało. – Kotia machnął ręką. – Tam, gdzie jest cło, byłaby biała plama albo jeszcze jakiś inny defekt.

No proszę, nie wiedziałem o tym. Zresztą, przecież tak naprawdę niewiele wiedziałem o życiu funkcyjnych.

– Mam nadzieję, że Nikołaj mnie nie pozna – wymruczałem.

– Ręczę. On ma w nosie sprawy funkcyjnych.

– A czy ja zobaczę jego wieżę? Czy to też… biała plama…

– Z tego, co rozumiem, powinieneś zobaczyć, została ci przecież część zdolności. Znalazłeś dom Wasylisy!

Skinąłem głową. Zwlekałem z wyruszeniem w drogę – nie chciało mi się stąd wychodzić, ale z drugiej strony miałem ogromną ochotę zobaczyć zwykły, normalny świat.

– Czyli odnajduję Nikołaja…

– Tak, w ostateczności pokażesz mu wizytówkę, w razie czego niech zadzwoni, udzielę mu wskazówek. – Kotia się uśmiechnął. – On ci wyjaśni, jak znaleźć Andriuszę w Oryzyłtanie, Andriuszy wręczasz list i poprosisz go o zorganizowanie negocjacji z władzami Opoki.

Znowu skinąłem głową, niczym porcelanowy Chińczyk z bajki Andersena. Tak, ten, kto ciągle przytakuje, nie jest zbyt mądry.

– Żebym tylko nie zamienił pościgu Arkanowców na skostniałych popów – burknąłem raczej dla pozoru niż z przekonania.

Tak naprawdę myślałem już tylko o jednym: zaraz zobaczę Moskwę!

Obrzydły mi już i Charków, i Nirwana, i Janus, i Polska, ba, nawet Tybet! Przemknąłem tą dziwną trasą między trzema krajami i trzema światami, rzucając na prawo i lewo szybkie spojrzenia, i poczułem tylko rozdrażnienie. Dlaczego? Czy byłem tam za krótko? Nie, przecież zdarzało mi się już dobrze bawić w krótkich podróżach. Za dużo wszystkiego? Też raczej nie, przecież jeździliśmy z Anką autokarem po Europie i byliśmy zadowoleni.

A może podróż powinna mieć prawidłowy początek i koniec? Może nie powinna być nieproszona i nieprzewidziana?

Chyba właśnie o to chodziło.

Tybet nie sprawił mi radości, pobyt w Polsce się nie udał (byłem pewien, że gdyby nie policja, ja i Marta spędzilibyśmy wspaniały wieczór!).

Może, gdy teraz wyruszę do Opoki uzgodnioną trasą, podróż przyniesie mi choć odrobinę przyjemności?

– Wyślij mnie, Kotia – powiedziałem. – I, tego… jak tylko wrócę z tego twojego Arasułtana, od razu ściągnij mnie do siebie. Dobrze?

Kotia skinął głową i wstał, wycierając ręce serwetką.

– Dobrze. Wysadzę cię tuż obok, przy szpitalu. Jego ręka zaczęła sunąć w powietrzu, jakby kreśliła runy – za palcami płynęły niebieskie płomyki. Pomyślałem, że byłaby z niego całkiem niezła reklama Gazpromu. A gdyby mieszkał w Ameryce, całkiem niezły bohater komiksów. Człowiek-palnik…

Zachichotałem cicho, a Kotia zerknął na mnie podejrzliwie. Ciekawe… Ja mu trochę nie ufam. On mnie pewnie też…

– Gotowe – oznajmił Kotia, odsuwając się. Napis płonął w powietrzu bladym ogniem.

Zrobiłem krok do przodu i pomyślałem, że gdyby Kotia chciał mnie zlikwidować, to miałby idealną okazję. Wyszedłbym teraz w samym środku pieca hutniczego, na dnie jeziora Bajkał, albo na szczycie Uralu – i już, po zabawie.

W ostatniej chwili otworzyłem usta i wciągnąłem powietrze – jak we wznoszącym się szybko samolocie. Jeśli wokół mnie będzie woda albo wrzący metal, to i tak niczego to nie zmieni.

Jak się po chwili okazało, niesłusznie podejrzewałem Kotię o niecne zamiary.

Wciągnąłem w płuca rześkie moskiewskie powietrze, zakasłałem i pomyślałem, że wcale nie jest lepsze od wody. Jak my możemy tym oddychać przez całe życie?!

W dodatku zaczęły łzawić mi oczy, ale nie od powietrza – poraziło mnie jasne światło latarni przy bramie. Panowała ciemność – w Moskwie było chyba trzy albo cztery godziny wcześniej. Wczesny świt, późna jesień.

Padał drobny śnieżek, jak kasza manna. Powietrze nawet nie było zimne, tylko przejmujące. Stałem przed bramą z tabliczką „Szpital położniczy numer 9”; w małej budce ochroniarza ćmiło się światło, kilka kroków dalej dreptał przed bramą młody mężczyzna, podobnie jak ja zbyt lekko ubrany.

Odwrócił się, popatrzył na mnie zapytał serdecznie:

– Żona?

Zerknąłem na tabliczkę i wykrztusiłem:

– Mąż. W sensie… ja jestem mężem… a tam, tak, żona.

Zdaje się, że mężczyzna gotów był wysłuchać dowolnych bredni.

– Pierwsze?

– Aha – odparłem na chybił trafił.

– A u mnie drugie. Albo druga. – Zaśmiał się. – Lekarzom nie można ufać, już raz spodziewaliśmy się dziewczynki. Zimno?

Wzruszyłem ramionami i dostałem do ręki metalową piersiówkę z odkręconą zakrętką.

– Napij się.

Stropiony i oszołomiony, posłusznie się napiłem. Koniak spłynął ciężką, gorącą falą po gardle. Cholera! No nie, przecież nie z rana!

– Palisz?

– Tak…

– Bierz.

Papierosa – mocne, prawdziwe marlboro – wziąłem już świadomie, musiałem zabić czymś okropny smak w ustach. Nigdy nie piłem koniaku z samego rana – i jak się okazuje, dobrze robiłem!

– Córka dobrze, dwóch synów drugie dobrze – mówił dalej mężczyzna. – Ech, chciałem iść na poród rodzinny, słowo daję, nie boję się! Ale żona nie chciała. A nuż, mówi, przestaniesz mnie potem kochać, zdarzały się takie przypadki. To inteligentna kobieta, o porodzie wszystko zawczasu przeczytała. – Napił się koniaku i niekonsekwentnie dodał: – Wszystkie baby są głupie! No gdzie ja bym przestał ją kochać.

Zaciągnąłem się kilka razy i rozejrzałem ukradkiem. Tak… powinienem iść wzdłuż ogrodzenia…

– Powodzenia – powiedziałem. – Pójdę już. Powiedzieli mi, że jeszcze za wcześnie, kazali przyjść po południu.

– Mnie też – wyznał mężczyzna. – Ale ja już wolę postać tutaj. Zajrzę potem, dowiem się, co i jak. A może się pomylili? Co? Lekarzom nie można wierzyć.

Uścisnąłem na pożegnanie wyciągniętą rękę i poszedłem wzdłuż ogrodzenia, zostawiając gadatliwego tatusia przed bramą, w oczekiwaniu na wieści od lekarzy, którym nie można ufać.

O dziwo, rozmowa wprawiła mnie w dobry humor. Szedłem i się uśmiechałem.

Ludzie nie podejrzewali nawet istnienia funkcyjnych. Żyli i cieszyli się życiem, pracowali i rodzili dzieci, jeździli na urlopy i składali pieniądze na nowy samochód, grali z przyjaciółmi w preferansa. Funkcyjni byli dla nich takim samym wymysłem, jak Spiderman czy transformersi. I wcale nie byłem taki pewien, czy zamieniliby swoje życie na nasze cuda.