Выбрать главу

Chociaż nie, może by zamienili. Jest jedna wspaniała nagroda – bardzo, bardzo długie życie – i właśnie ona przesądza o wszystkim.

Gdyby tylko można było mieć jedno i drugie: i zdolności, i wolność.

Ale przecież właśnie ja i Kotia nad tym pracujemy. Tak czy nie?

Zamyślony, dopaliłem papierosa i wrzuciłem niedopałek do kałuży – w zasięgu wzroku nie było żadnego kosza. Ciekawe, dlaczego człowiek, który ma zamiar naśmiecić, mimo wszystko wyrzuca niedopałek czy paczkę po chipsach nie byle gdzie, ale tam, gdzie już wcześniej ktoś naśmiecił? W ostateczności do kałuży, na pobocze czy do rowu. A ten, kto śmieci na środku drogi czy chodnika, budzi powszechne oburzenie.

Widocznie w głębi duszy wszyscy, nawet najwięksi niechluje, rozumiemy, że nie wolno śmiecić!

– No i gdzie ta wieża? – wymruczałem, rozglądając się w świetle rzadkich latarni.

Dom, transformator, jeszcze jeden dom…

Oho! To nie był dom.

Wąski dwupiętrowy budynek – jedna klatka, po trzy okna na każdym piętrze – wcale nie był kamienicą. To był kolejny wariant wieży celnika!

Rzecz jasna, po domku Wasylisy w Charkowie nie powinienem się już niczemu dziwić. To raczej moja wieża wyglądała niezwykle, nawet z punktu widzenia Moskwy, jak najprawdziwsza wieża, tyle że ciśnień.

Ale patrząc na dom Wasylisy, czuło się powiew innego świata, czuło się funkcję. No i było widać ślady kowalskiej pasji celnika.

A to był zwyczajny dom, tylko zaniedbany. Jak to się mówi – proletariacki.

W oknach brudnawe zasłonki i doniczki z przywiędłymi kwiatami. Na dachu krzywa antena. Drzwi wejściowe stare, drewniane, obite metalem, niedawno pomalowane, ale kiepska brązowa farba już się łuszczyła i odpadała płatami, ukazując starą niebieską farbę. Domofon – tani i mechaniczny, ale drzwi i tak uchylone.

A ze środka dobiegał właśnie starczy, kłótliwy głos:

– I pragnę zauważyć, że to już drugi raz w tym roku! Nie miałem Internetu przez trzy godziny! I w dodatku nie chcieliście przyjechać!

– No i po co panu Internet w środku no… – zaczął ktoś zmęczonym głosem i od razu urwał.

Ostrożnie wszedłem na klatkę. Pachniało kotami, ale nie sądzę, żeby koty faktycznie tu mieszkały, to raczej mimikra wieży. Po wyszczerbionych schodach wszedłem na pierwsze piętro – były tu tylko jedne drzwi, również uchylone. Spod podniszczonej dermy wystawały kawałki waty. Cyfra „1” wisiała na jednej śrubce, z głębi mieszkania płynęło światło.

Zajrzałem do środka i cicho wszedłem.

Pokój zaczynał się od razu, bez pośrednictwa przedpokoju. Bardzo duży, zagracony, a jednocześnie zaskakująco czysty, wyglądał jak spełnienie marzeń nastoletniego maniaka komputerowego.

W jednym kącie stało duże niezaścielone łóżko. Poduszkom nie zaszkodziłoby wytrzepanie, kołdrze wyprostowanie; zdaje się, że na to łóżko człowiek po prostu padał i od razu zasypiał kamiennym snem.

W drugim kącie widniała wypasiona kuchenka – najwyraźniej nieużywana. Na lśniącej ceramice stała prosta mikrofalówka z otwartymi drzwiczkami, w środku, na szklanej półeczce leżał kawałek pizzy.

Trzeci kąt zajmowała potężna biblioteczka. Pstrokate książki fantastyczne sąsiadowały z jakimiś poradnikami technicznymi w miękkich okładkach i poważnymi, ciemnozielonymi tomiszczami.

Czwarty kąt stanowił kamień węgielny tego pomieszczenia.

Ogromne biurko komputerowe. Obudowa komputera, tak duża, że można by w niej umieścić potężny serwer. Dwa wielkie monitory, drukarka, skaner, ekspres do kawy – wydawało mi się nawet, że połączony kablem z komputerem – ale postanowiłem uznać, że faktycznie mi się wydawało. Natomiast już podstawka pod filiżankę z kawą naprawdę była podłączona do komputera. Znamy, znamy takie bajery, sprzedawaliśmy je na kopy przed Nowym Rokiem i 23 lutego, idealny prezent dla młodego admina od jego młodej adminki… I wszystko to swobodnie, w całkowitej zgodzie mieściło się na biurku, stanowiąc centrum pomieszczenia – cóż z tego, że w kącie.

A przed biurkiem stał Fotel.

Tak, właśnie Fotel, pisany wielką literą. I coś mi mówiło, że takiej gigantycznej konstrukcji z ciemnej skóry, umieszczonej na lekkomyślnych kółeczkach nie można tak po prostu kupić w sklepie – zapewne robi się je na zamówienie we Włoszech, za ciężkie pieniądze. Fotel nie był jedynie miejscem, na którym sadza się tyłek, lecz czymś w rodzaju kokonu z wysokim oparciem, z „uszkami”, wystającymi z przodu w okolicach głowy, i szerokimi poręczami. Jeśli zobaczycie gdzieś zdjęcie Rockefellera czy Churchilla przy pracy, od razu zrozumiecie, o czym mówię.

Ale na tym ideale meblowej doskonałości zasiadał bynajmniej nie nastolatek, który bardzo pasowałby do tego wnętrza, i nawet nie gruby naczelnik, który pasowałby do fotela. Skórzany potwór zawierał, niczym skorupa wyschnięty orzech, chudego siwowłosego staruszka, ubranego w spodnie wypchane na kolanach i wyświechtaną koszulkę z krótkimi rękawami.

Przed nim stało dwóch kolesi w moim wieku w bluzach z napisem „Korbina-telekom” na plecach, między nimi a staruszkiem, na rogu biurka, leżał jakiś papierek.

– Nie podpiszę protokołu przyjęcia – powiedział starzec z wyraźną satysfakcją. – Mam z wami umowę na serwis całodobowy, a przez trzy godziny nie miałem Internetu!

– Dwie godziny dwadzieścia minut.

– Nieważne! Jechaliście długo, naprawialiście długo!

– Panie Cebrikow, to stary dom, kable się sypią…

– Ten dom przeżyje was, młodzi ludzie! – zawołał staruszek i pomyślałem, że ten zgrzybiały, kłótliwy starzec ma rację: dom będzie stał długo, bardzo długo.

Wtedy spojrzenie staruszka spoczęło na mnie – zdaje się, że ze względu na wiek również zostałem zaliczony do serwisantów.

– A pan co powie?! – zawołał dziadek zadziornie.

– Ja przyszedłem w innej sprawie, Nikoleńka – powiedziałem; dziwnie się czułem, zwracając się do starego awanturnika w tak poufały sposób. – Ja chciałbym jednymi drzwiami wejść, a drugimi wyjść.

Staruszek zamrugał, a potem bez słowa podpisał protokół.

Jeden z chłopaków złapał świstek z westchnieniem ulgi i obaj „korbinowcy” ruszyli szybko do drzwi. Mrugnąłem do tych nieszczęśników; chłopak, który złapał dokument, przewrócił oczami.

Cóż, praca w serwisie to ciężki kawałek chleba. Zwłaszcza gdy trafi się taki uparty kłótnik.

Za chłopakami trzasnęły drzwi, rozległ się tupot nóg na schodach, chyba chcieli wynieść się stąd jak najszybciej.

– Coś nie mogę sobie przypomnieć. – Staruszek zmrużył oczy, patrząc na mnie. – Widzieliśmy się już?

– Nie.

– Ee… – Dziadek przyglądał mi się, chyba nie mogąc znaleźć określenia. – Jesteś… funkcyjnym?

– Byłym – odparłem uczciwie.

– A… Znudziło ci się siedzenie na uwięzi? – Pan Cebrikow mrugnął do mnie. – Ech, młodość. Myślisz, że mnie było wesoło? W tysiąc osiemset sześćdziesiątym szóstym? Człowiekowi niemłodemu, doświadczonemu przez życie, ale pełnemu ciekawości? Dostałem wyjątkowo krótką smycz – trzy tysiące siedem metrów!

– Och… – westchnąłem.

– Do murów Kremla jeszcze mogłem dojść, ale już do środka nie było mowy – powiedział staruszek z taką urazą, jakby wcześniej codziennie chodził na Kreml do pracy. A może tak właśnie było? Skąd mogę wiedzieć? – Wprawdzie byłem już człowiekiem starszym, ale z natury dziarskim i miłującym wolność i wcale nie było mi łatwo! A jednak wytrzymałem! Doczekałem się telefonu, radia, telewizji. Teraz to już łatwo. Cały świat na wyciągnięcie ręki, co mi tam smycz!

Zaczekałem cierpliwie, aż przestanie chichotać. Odruchowo zerkałem ponad ramieniem staruszka na monitory.