Zabawne.
O ile mogłem się zorientować, na obu monitorach był jeden i ten sam blog: dziennik elektroniczny, popularna rozrywka młodych nicponi i starych leni.
Na jednym monitorze staruszek występował w imieniu dziewczyny, na drugim w imieniu chłopaka. Dziewczyna i chłopak prowadzili zażartą dyskusję, a cały tłum, pewnie prawdziwych ludzi, komentował ich rozmowę.
– Zabawy, zabawy… – powiedział staruszek, widząc, na co patrzę. – Sądzi pan, że tracę czas?
– To nie moja sprawa – odparłem.
– Rozsądne podejście! Cóż, młody człowieku, ja, z wyżyn przeżytych lat, widzę, że wszystkie działania człowieka to marność. Miłość, nienawiść, przyjaźń, wiara, pogarda, zazdrość, wściekłość, patriotyzm, natchnienie – wszystkie nasze uczucia spalają się i przemieniają w nicość. I czy to ważne, czy kochasz naprawdę… – Zawahał się i sprecyzował: – Z powodu wieku zmuszony jestem wyłączyć cielesny aspekt miłości… czy kochasz naprawdę, czy tylko udajesz miłość, wmawiając sobie i innym, że doświadczasz nieziemskich namiętności?
– Nie wiem. Chyba jednak ważne.
– Jest pan młody – rzekł z ciepłą, ojcowską intonacją staruszek. – Jakże pan jest młody… A wie pan, że w czasie wojny z Napoleonem byłem jeszcze młodszy od pana? Prawie dzieciak, ale tak samo zapalony. Uciekłem z majątku ojca na wojnę i cały rok służyłem jako dobosz. I zastrzeliłbym na miejscu każdego, kto ironizowałby na temat mojej miłości, wiary czy patriotyzmu! Ale na szczęście czasy się zmieniają i pojedynki dawno wyszły z mody. Wszystko stało się light. Miłość-light, wiara-light, patriotyzm-light… Ale ja wcale nie narzekam! Za oknem lato, świeci słońce, biegają dzieci, śpiewają ptaki, nie ma wojen i epidemii. Wszystko płynie swoją koleją. Wszystko jest jak najlepiej na tym najlepszym ze światów, jak mawiał Wolter.
– Za oknem jest zima – zauważyłem. – I noc. Dzieci śpią, a ptak odleciały do ciepłych krajów. Wojen i epidemii niby nie ma, za to są terroryści i AIDS.
– Dokąd chce pan przejść? – spytał ostro staruszek.
– Do Oryzyłtanu.
– Do Orysułtanu, młodzieńcze. Płaci pan… – Zmarszczył czoło. – Doprawdy, nie wiem, ile panu policzyć. Funkcyjni przechodzą za darmo, a pan jest byłym funkcyjnym. Przepuszczę pana za połowę ceny.
– Dobrze.
– Czterysta osiemdziesiąt rubli.
Wyjąłem z kurtki pięćsetkę i podałem mu.
– Reszty nie trzeba, dziękuję.
– Proszę mnie nie obrażać napiwkiem, nie jestem lokajem! – odparł gniewnie staruszek, wyjął z szuflady biurka puszkę po red bullu wypełnioną drobnymi i uroczyście wręczył mi cztery piątki.
Co było robić, wziąłem.
A potem pan Nikoleńka Cebrikow niechętnie wstał zza biurka. W tym zdrobnieniu było coś fałszywego, jak we współczesnym nuworyszu, który postanowił zabawiać się w starą arystokrację. Ale jednocześnie starzec miał przecież prawo i do przesłodzonego zdrobnienia, i do wygłupów przed technikami. Skoro faktycznie uciekł z domu, żeby walczyć z Napoleonem…
No proszę, nawet mnie to już nie dziwi. Widocznie do wszystkiego można się przyzwyczaić.
– Proszę za mną – powiedział uroczyście staruszek. – Idziemy na pierwsze piętro, mieszkanie numer cztery.
Wyszliśmy na klatkę schodową i zacząłem wchodzić za Cebrikowem po brudnych schodach. Na piętrze paliła się słaba żarówka, niczym nieosłonięta. Rzeczywiście było tu dwoje drzwi z cyframi „3” i „4”.
– A trójka to co? – spytałem.
– Antyk.
– Aa – powiedziałem ze zrozumieniem. – Zabawne miejsce.
– Zacofany, dziwaczny, prymitywny świat! Jak można dobrowolnie zahamować postęp naukowo-techniczny?
– A społeczny?
– Coś takiego jak postęp społeczny w ogóle nie istnieje, drogi młodzieńcze – prychnął Cebrikow. – Dam panu przykład. W tysiąc osiemset dwudziestym piątym roku przyjechałem do Sankt Petersburga, odwiedzić pewną piękną damę, omówić Kwiaty północy, pierwsze wydanie i napić się z przyjaciółmi. Przy Maneżu tłumy. Znajomi oficerowie, w rękach obnażone szable, lecą przed siebie, nie patrzą… Krzyczę za nimi: „Dokąd was niesie, karbonariusze!”. Biegnę za nimi, przekonuję. Co się stało potem, na pewno pan słyszał. A później w czasie śledztwa jakiś idiota rewirowy zeznał, że jakoby krzyczałem: „W czworobok przeciwko kawalerii”. Widocznie uszy kompletnie zarosły mu włosami. I chociaż tłumaczyłem, mówiłem, oburzałem się, to byłem sądzony razem z dekabrystami. Zostałem zdegradowany, walczyłem na Kaukazie z dzikimi góralami. Tak, miły młodzieńcze! I niech mi pan powie, czym różnią się tamte wydarzenia sprzed dwustu lat od dzisiejszych? Głupia władza, która nastraja naród przeciwko sobie, ambitni spiskowcy, którzy gwiżdżą na tenże naród, tchórzliwi posterunkowi, gotowi napleść byle co, żeby tylko zepchnąć winę na cudze barki, pośpieszny, nieuczciwy sąd, niepokoje i okrucieństwa na Kaukazie. I niech mi pan powie, czy istnieje coś takiego, jak postęp społeczny, jak rozwój społeczeństwa – od gorszego do lepszego, od okrutnego do humanitarnego? Milczałem.
– Nie, nie, i jeszcze raz nie! – rzekł z mocą Cebrikow. – Dlatego jestem zadowolony ze swojej obecnej sytuacji. Nie ciąży mi łańcuch, który mam na szyi. Cuda techniki, możliwość międzynarodowych kontaktów, swoboda obyczajów – oto prawdziwe zdobycze ludzkości! A nie instytucje społeczne, które służą jedynie ugłaskaniu czerni i zaślepieniu rządzącej „górki”.
– Czyli Internet?
– Tak – odparł wyzywająco Cebrikow. – Internet. Telewizja. Telefon. Komputer. Oto prawdziwe wyżyny ducha ludzkiego! Za tymi drzwiami jest pański Weroz. Zapraszam!
– Jak znajdę tam celnika Andriuszę? – spytałem.
– A więc u naszych Tatarów będzie pan tylko przejazdem? – Cebrikow pokiwał głową. – Zaraz panu wytłumaczę.
Wsunął rękę do kieszeni, przez chwilę czegoś szukał, w końcu wyjął klucz – stary, masywny. Zupełnie jakby ten dom stopniowo się uwspółcześniał, dostosowywał do otoczenia, ale takie drobiazgi jak klucz się nie zmieniały. A może klucze nie zmieniały się z zasady?
Tymczasem staruszek otworzył drzwi i uroczyście uniósł rękę.
– Niech pan patrzy!
Zamrugałem – tutaj już był ranek, jasne światło raziło. Wieża (czy jak wyglądało cło z tamtej strony) stała jak zwykle samotnie, pośrodku jakichś niskich zabudowań, wyraźnie niezamieszkanych. Może były to garaże (chociaż, jakie na Werozie mogą być garaże?), a może szopy? Niektóre miały niewielkie kopuły i niskie ogrodzenia. Ciekawe.
Ucieszył mnie za to fakt, że wieża stała na niewielkim wzniesieniu i rozciągał się z niej piękny widok. Miasto zaczynało się jakieś dwieście metrów stąd, zupełnie obce, zupełnie niepodobne do Moskwy. Mnóstwo wieżyczek, niejasno przypominających…
– Minarety?! – zawołałem.
– Oczywiście. Tu w ogóle nie ma naszej Rosji, młodzieńcze. Tu są Tatarzy, tam Finowie, gdzie indziej Wiatycze, Kriwicze. Moskowja, jak ją tu nazywają, jest niewielka i zamieszkana głównie przez muzułmanów. Dobrze chociaż, że nie są tak zapalczywi jak u nas – prychnął staruszek. – O, widzi pan tę niebieską kopułę przed nami?
– Widzę.
– To świątynia Isy-proroka.
– Chrystusa Zbawiciela? – domyśliłem się.
– O, właśnie. Miejsce piękne i szanowane. Dojdzie pan do świątyni – trafi pan na pewno, tu nie sposób zabłądzić – stanie przed bramą, spojrzy na godzinę dziesiątą i zobaczy wieżyczkę z zegarem, ptaszkiem i małym sklepikiem na dole.
Popatrzyłem podejrzliwie na Cebrikowa. Chyba mimowolny bohater powstania dekabrystów ściemniał, czyli robił ze mnie balona. Coś tu było nie tak.
– Tam… będę bezpieczny? – Wskazałem głową miasto.