Samo miasto Orysułtan-Oryzałtan budziło lekkie osłupienie. Kimgim sprawiał wrażenie zabawkowo-świątecznego, ale bez wątpienia europejskiego miasta – może niemieckiego z czasów Hoffmana, a może angielskiego czasów Dickensa? Było w nim coś sympatycznego, jakby znanego z książek czy filmów. A Oryzałtan nie przypominał niczego. Ani Turcji, hałaśliwej i bałaganiarskiej, czego się po cichu obawiałem, ani egzotycznego Egiptu czy Emiratów Arabskich.
I rzeczywiście był tutaj Kreml – tylko na wieżach, zamiast gwiazd czy orłów widniały złociste trójkąty. Słowo daję, ucieszyłby mnie widok arabskich półksiężyców czy żydowskich gwiazd sześcioramiennych – to przynajmniej byłoby zrozumiałe – ale trójkąty? Co to miało być? Masońska piramida odwrócona do góry nogami? Symbol Trójcy Świętej? Już równie dobrze można by uznać, że to wezwanie do tego, żeby pół litra rozpić we trójkę.
Brukowana nawierzchnia była tylko w dwóch zaułkach, którymi przeszedłem, i wyraźnie była to nowość. Same zaułki robiły wrażenie trasy turystycznej – mnóstwo kramów, w których sprzedawano pamiątkowe szable czy hełmy, fajki wodne i kadzidełka, różnobarwne świece, ptaki i pierniki, przypominające tulskie, zegary z kukułką (ale kukułkę zastępował drewniany kruk), toporne litografie. Nie było tu zakazu przedstawiania ludzi na obrazach, a może był, ale trzymali się go jedynie wierzący: minąłem dwie galerie i jeden sklep z dywanami, gdzie reklamowano „Najlepszy prezent dla ukochanej – jej twarz na dywanie!”.
Osobiście nie byłem tego taki pewien, w końcu w naszym świecie przedstawiano na gobelinach co najwyżej prezydentów i dyktatorów. Jednak wiszący w witrynie mały dywanik z utkaną na nim twarzą rudowłosej dziewczynki z zadartym noskiem faktycznie ładnie wyglądał, wcale nie pompatycznie i nie brzydko.
Było tu również sporo restauracyjek i kawiarni. W jednej z nich kupiłem pijałkę herbaty i dwa wielkie jeszcze skwierczące bielasze. Usiadłem na dworze – przed wejściem stał grzejnik gazowy podłączony do butli; buchała ciepłem sycząca kratka palnika katalitycznego, nagrzewając kamienie nawierzchni i topiąc przypadkowe śnieżynki.
Bielasze bardzo mi smakowały, włożono do nich więcej mięsa niż cebuli; a herbata też była dobra i mocna, tylko niepotrzebnie wsypano do niej dwie łyżeczki cukru.
Musiałem przyznać że głową w znacznej mierze rządzi żołądek. Po posiłku od razu spojrzałem na Orysułtan z niespodziewaną sympatią. Jaki to jednak wspaniały świat ten Weroz! Może faktycznie należało zatrzymać rozwój cywilizacji w dziewiętnastym wieku? No dobrze, nie zatrzymać, tylko przyhamować, żeby postęp techniczny nie wyprzedził moralnego?
Szedłem wzdłuż ścian świątyni Isy-proroka, dopóki nie znalazłem wejścia głównego. Stanąłem plecami do świątyni przed szeroką ulicą, po której jeździły różnorakie pojazdy – od małych dwukółek do wielkich faetonów. Sań nie było, widocznie uwijający się dozorcy nie dali transportowi zimowemu żadnych szans. Tak… i gdzie ja mam tu szukać godziny dziesiątej, wieżyczki z zegarem, ptaszkiem i sklepikiem?
Nie musiałem długo szukać – gdy tylko zobaczyłem wieżyczkę nad mechanizmem zegara, od razu zrozumiałem, co miał na myśli Cebrikow, mówiąc o godzinie dziesiątej.
Po pierwsze chodziło mu o kierunek – „patrz na godzinę dziesiątą” oznaczał „patrz przed siebie i trochę w lewo”. Po drugie, tam rzeczywiście było z dziesięć dużych zegarów, które chodziły, jak im się podobało, albo pokazywały czas w różnych miastach. Mały piętrowy domek w ogóle nie miał okien na pierwszym piętrze, tylko cyferblaty.
A główny zegar znajdował się na niewielkiej wieżyczce na dachu, jego cyferblat miał co najmniej półtora metra. Na moich czach wyskoczył z drzwiczek drewniany kruk i wrzasnął:
– Kra! Kra! Kra! Kra! Kra! Kra! Kra! Kra! Kra! Kra!
Wzruszyłem ramionami.
Każdy wariuje po swojemu. Cebrikow surfuje po necie z entuzjazmem neofity, ktoś hoduje rybki, a ktoś inny otwiera sklep z zegarami.
Co innego funkcja, a co innego hobby.
Tylko dlaczego zamiast kukułek w zegarach są kruki?
Poczekałem, aż przejedzie strumień pojazdów, i przeszedłem przez ulicę. Nie było tu żadnych świateł ani zebr, zresztą niewielki ruch usprawiedliwiał takie niedbalstwo.
Drzwi sklepiku nie były zamknięte, pchnąłem je, zadzwonił dzwoneczek. Właściciel sklepu stał za ladą – serdecznie uśmiechnięty grubas w okularach, wyglądający na Europejczyka, ubrany w zabawny kwiecisty (białe wzory na zielonym tle) chałat.
– Andriusza? – zapytałem.
– Salem alejkum, mój drogi! – Grubas wyszedł zza lady, ujął moją dłoń obiema rękami i potrząsnął nią. Był ubrany w ciemnozielone szarawary, a na nogach miał miękkie, skórzane pantofle. – Bądź gościem w moim małym sklepiku, o, nieznajomy. Nie wszyscy, nie wszyscy go zauważają, olśnieni majestatem świątyni Isy, niechaj wybaczona zostanie muzułmanom niesłuszna ocena jego roli w historii!
Na szyi celnika (czułem wyraźnie, że mam przed sobą funkcyjnego) wisiał łańcuszek. Andriusza dostrzegł, na co patrzę, odchylił kołnierz chałatu i pokazał krzyżyk.
– Zachowałem prawdziwą wiarę – powiedział z dumą. – Rzecz jasna, nie jestem ekstremistą! Chrześcijaństwo to tak naprawdę pokojowa religia, nawołująca do miłości i duchowego doskonalenia się. I słowa „Nie przyszedłem dawać pokoju, ale miecz” to jedynie przenośnia, która w żaden sposób…
– Ja również jestem jakby chrześcijaninem – wymruczałem. – Prawosławnym.
– Aa! Witaj, bracie! Wybacz, mój drogi! Przywykłem dyskutować z muzułmanami, oni wiecznie zarzucają chrześcijanom agresję, nawet ci inteligentni. Więc czego potrzebujesz, o radości oczu moich?
– Dlaczego nie ma tu zegarów z kukułką? – zapytałem.
Andriusza zmrużył oczy.
– Tak – powiedział w zadumie. – Andriusza, kukułka, prawosławny, wszystko jasne. Przychodzisz z Moskwy, tak? Od Kostii?
Skinąłem głową.
– Jakie Kostia ma przezwisko?
– Kotia.
– A co mi przekazał, o przyjacielu mojego przyjaciela?
– List – powiedziałem, czując się jak idiota. No proszę, w końcu nawet go nie przeczytałem!
Andriusza szybko przebiegł list wzrokiem, a ja w tym czasie rozglądałem się dyskretnie. Sklepik był nieduży, przedzielony pośrodku ladą. Od strony wejścia były drzwi, okno i stały dwa wytarte fotele. Za ladą mieściły się drzwi prowadzące do wewnętrznej części pomieszczenia, cała ściana była obwieszona zegarami.
– Kukułki, mówisz… – mamrotał Andriusza, czytając list. – Nie ma u nas kukułek, mój drogi, Pan Bóg ich nie stworzył. Może i jest jakiś ptak, co podrzuca do cudzych gniazd swoje jajka, ale nie woła „ku-ku” i nie umieszcza się go w zegarach. A kruk… kruk to mądry ptak, sprytny, z poczuciem humoru i umiaru, który rozumie swoją odpowiedzialność wobec stada. Piękny ptak! I głos ma przejmujący, dobrze słyszalny.
Złożył list i schował go pod ladę; teraz patrzył na mnie zupełnie inaczej, bardzo poważnie.
– Jak się nazywasz, gościu niespodziewany?
– Kirył.
– Bardzo mi miło. A ja mam na imię Andriej. Przyjaciele z Moskwy nazywają mnie Andriusza, ale w naszym świecie nie jest to przyjęte. To tylko jeden gaduła zdrabnia imiona wszystkich celników.