Pod witrażowym oknem, rzucającym na podłogę błyski pomarańczowego i zielonego światła, znajdowały się zwykłe drewniane drzwi z potężną zasuwą. Zdaje się, że niezbyt często ją odsuwano – Andriej stęknął, odciągając ją teraz, a potem otworzył drzwi i odszedł na bok, pozwalając mi podziwiać widok.
Stanąłem w progu.
Za drzwiami rozciągało się żółte morze piasku. Wiał suchy, gorący wiatr wygładzający równinę, nie było wydm ani nawet kamieni na piasku – jedyne, co cieszyło oko, to niebo: oślepiająco niebieskie, czyste, z lśniącą tarczą słońca.
– Można? – spytałem.
– Oczywiście. Zajrzyj.
Ostrożnie wyszedłem za próg – od razu ogarnął mnie upał – i obejrzałem się. Z tego świata cło Andrieja wyglądało jak stary budynek ze zwietrzałego piaskowca, z zupełnie niepasującym witrażowym oknem na górze. Nieco z boku stały dwa wkopane w piasek słupy, między którymi wisiał szarpany wiatrem sznur.
– Początkowo próbowałem suszyć tu pranie – odezwał się Andriej. – Ale wysycha na wiór i pachnie piaskiem. Za to świetnie suszy się tu mięso. Much nie ma, latem zawsze ładna pogoda. Takie mięso wychodzi, że palce lizać!
Skinąłem głową i wróciłem do cła.
– Cóż, chodźmy do Opoki – rzekł Andriej, zamykając drzwi. – Z bożą pomocą. – Przeżegnał się.
Na wszelki wypadek przeżegnałem się również. O inne światy już nie pytałem.
Drzwi do Opoki wyglądały na często używane. Andriej uchylił je, odczekał chwilę, a potem zaczął otwierać – powoli i z obawą.
– Sam rozumiesz… – powiedział. – Właściwie jest to jedyne czynne przejście do ich świata. Pozostałe zamurowali na głucho, a moje jest pod obserwacją.
Za drzwiami znajdował się mały podwórzec, otoczony wysokim białym murem. Podwórzec był wybrukowany, w murze widniały jeszcze jedne drzwi. I bardzo dużo małych otworów, jakby strzelniczych. Poczułem się tak, jakby przez te otwory patrzyło na mnie mnóstwo nieprzyjaznych oczu. A ich właściciele nie tylko patrzyli, ale jeszcze celowali z jakiejś broni.
– Dzień dobry! – zawołał głośno Andriej. – Przychodzę w pokoju, na chwałę Pana!
Drzwi w murze otworzyły się – porządna ochrona, stale czujna.
A potem na podwórzec wyszła przedziwna procesja.
Zdawałem sobie sprawę, że na naszej Ziemi papieża ochrania Gwardia Szwajcarska w pstrokatych mundurach w pionowe niebieskie, pomarańczowe, czerwone i żółte pasy. Niektórzy twierdzą, że te mundury zaprojektował Michał Anioł, inni zapewniają, że mają one zaledwie sto lat, a ich „projektantem” jest kapitan Gwardii Szwajcarskiej. Tak naprawdę rację mają i jedni, i drudzy – wojak z aspiracjami projektanta opierał się na starych szkicach Michała Anioła, w swoim czasie odrzuconych przez konserwatywnych katolików. Dlatego, gdy w drzwiach pojawiły się jaskrawe różnobarwne stroje, nie zdziwiłem się.
Dziwiło mnie tylko to, że w mundury byli ubrani nie potężni młodzieńcy, którzy przedłożyli ochronę papieża nad produkcję czekolady, zegarków i scyzoryków… No dobrze, nie papieża, tylko konklawe. Otóż na podwórko lekkim krokiem wbiegły młode dziewczęta – w kolorowych pasiastych mundurach, w pstrych beretach na głowach, z lekkimi pikami w rękach. A przy nodze każdej dziewczyny biegł mały piesek o długiej jedwabistej sierści, z kokardką na głowie.
– Yorkshire teriery?! – zawołałem.
Elegancka straż zatrzymała się, otaczając nas zwartym półkolem.
– Tak – odparł Andriej spiętym głosem. – Yorki, wierne psy kardynałów, psy-zabójcy.
Zachichotałem. Po prostu nie potrafiłem wyobrazić sobie yorka w postaci psa-ochroniarza. Ulubieńcy bohemy, kieszonkowe pieski dam z Rublowki i muskularnych aktorów w rodzaju Belmonda – i to mają być psy-zabójcy?
Dziewczęta patrzyły na nas z kamiennym wyrazem twarzy, psy machały krótkimi ogonkami.
– Chciałbym porozmawiać z parlamentarzystą – powiedział Andriej, wychodząc zza drzwi.
Dziewczęta milczały. Zresztą Andriej najwyraźniej nie zwracał się do nich, lecz do kogoś, kto był za murem. Minęło z pół minuty, ja przestępowałem z nogi na nogę, na wszelki wypadek nie wychodząc za próg, a zegarmistrz-celnik wyglądał tak, jakby był gotów czekać tu nawet do dnia Sądu Ostatecznego.
W końcu z drzwi w murze wyszedł jeszcze jeden człowiek – tym razem mężczyzna. W średnim wieku, nieco starszy ode mnie, miał na sobie – zamiast pasiastego stroju – cywilne ubranie: ciemne spodnie, jasną koszulę, szary wełniany sweter. Bez trudu można było wyobrazić go sobie na ulicach Moskwy, Kimgimu czy Orysułtanu – nigdzie nie zwracałby na siebie uwagi.
– Andriej… – Mężczyzna z serdecznym uśmiechem ruszył w stronę celnika.
Andriej rozluźnił się i podszedł do mężczyzny, uścisnęli sobie dłonie i się objęli.
– Cieszę się, że cię widzę, mój biedny zbłąkany przyjacielu. – Mężczyzna zaśmiał się, jakby dawał do zrozumienia, że nie należy brać jego słów zbyt dosłownie. – Co się stało?
– I ja się cieszę, że cię widzę, Marko. Poproszono mnie, żeby zorganizować spotkanie z tobą.
– Kto prosił?
– Znajomy z Demosu, bardzo szanowany tam człowiek.
Marko popatrzył na mnie i uśmiechnął się serdecznie.
– To pan jest tym szanowanym człowiekiem z Demosu?
– Nie, ja jestem wysłannikiem – odparłem szybko. – Poproszono mnie o poprowadzenie pertraktacji.
– Pertraktacje to dobra rzecz – powiedział Marko poważnie. – Słowo może powstrzymać wrogość, umocnić przyjaźń, zrodzić miłość. Słowa dano nam po to, żebyśmy się rozumieli nawzajem, nawet jeśli czasem jest to trudne. Jak masz na imię, młodzieńcze?
Skrzywiłem się mimo woli, już dawno nikt nie nazywał mnie młodzieńcem.
– Kirył.
– Doskonale. Jest pan chrześcijaninem?
– Tak.
– Jeszcze lepiej. I… byłym funkcyjnym? – Marko się uśmiechnął. Skąd wiedział?!
– Tak.
– Bardzo, bardzo interesujące. Andrieju, w imieniu konklawe gwarantuję wysłannikowi Kiryłowi bezpieczeństwo i serdeczne przyjęcie w naszym świecie. Gdy tylko wyrazi pragnienie powrotu, zostanie odprowadzony do twoich drzwi.
– Dziękuję, Marko – powiedział z wyraźną ulgą Andriej. – Przechodź, Kirył. Powodzenia w twoich sprawach, jeśli są legalne i miłe Bogu! – rzekł i szybko skoczył za moje plecy, co bynajmniej nie utwierdziło mnie w przekonaniu o moim bezpieczeństwie w Opoce.
– A jak ja ich zrozumiem? – zapytałem, nie odwracając się.
– No, przecież teraz ich rozumiesz?
– Teraz tak, ale co będzie, kiedy wyjdę z cła? Czy oni tu mówią po włosku?
– Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. – Andriej ściągnął brwi. – Dziwne rzeczy mówisz, pasierbie przezorności! Przechodząc przez moje cło do nowego świata, otrzymujesz znajomość języka tego świata, przecież to powszechnie wiadomo.
– Aha. – Dopiero teraz zrozumiałem, co miał na myśli Cebrikow, mówiąc, że przecież idę przez cło. Więc może w Orysułtanie wcale nie mówią po rosyjsku? – Wielkie dzięki – dodałem stropiony.
– Śmiało, śmiało, ojcze odwagi! – Andriej popchnął mnie w stronę drzwi. – Nie zwlekaj, nie wypada kazać ludziom czekać.
Wyszedłem z cła, a drzwi za moimi plecami zatrzasnęły się, szczęknęła zasuwa.
Dziewczęta w pasiastych strojach patrzyły na mnie surowo. Pieski machały ogonkami. Marko się uśmiechał.
– Dzień dobry – powiedziałem. – Proszę mi powiedzieć, czy te pieski to york teriery?
– Poniekąd. – Marko skinął głową. – Uważa pan, że nie nadają się na ochroniarzy?
– Cóż… gdyby miały bronić przed myszami…
Marko spojrzał na jedną z dziewcząt i rzekł: