Выбрать главу

– A jeśli potajemnie?

– Nie da rady. To nie będą pojedynki rycerzy na odległych arenach, ale wojna na ulicach waszych wsi i miast. Będą płonąć domy, umierać kobiety i dzieci… Jesteście gotowi zapłacić taką cenę? My zapłaciliśmy, ale sami podjęliśmy taką decyzję.

– Wiesz, Marko, zaczynam was szanować – powiedziałem poważnie. – Podoba mi się Weroz; widziałem zaledwie dwa miasta, ale były bardzo w porządku. I wasz świat, chociaż nie znam go zbyt dobrze, również mi się podoba. Macie rację, nie powinniście się wtrącać.

Marko rozłożył ręce.

– Ale co ja mam zrobić?… – mruknąłem. – Przecież oni zwyczajnie na mnie polują!

– Jeśli pan chce, może pan zostać u nas – zaproponował Marko. – Oczywiście zapewnimy panu schronienie. Gdyby pan chciał, to nawet w pańskiej rodzinie, wśród przyjaciół. To nie te czasy, gdy nawet byłych funkcyjnych zsyłano do zamkniętych wiosek. Teraz można żyć i cieszyć się życiem. Sądzę, że człowiek o pańskim charakterze – mam na myśli zmysł techniczny, energię i odwagę… nie, proszę się nie uśmiechać, to wszystko w panu jest… sądzę, że odnalazłby się pan w naszym świecie.

– To brzmi kusząco – powiedziałem. – Naprawdę.

I chyba mówiłem szczerze. W każdym razie, gdy pięć minut później kładłem się do łóżka w jednym z pokoi, całkiem poważnie zastanawiałem się nad tą propozycją.

No dobrze, rządzi tu Kościół, no i co z tego? Mimo wszystko to znajomy Kościół, te same przykazania… nikogo do niczego nie zmuszają, panuje wolność sumienia. Nie ma telewizji? I bardzo dobrze! Nie ma komputerów… no, trochę szkoda.

Za to jakie pole do działania! Zacznę pracować jako genetyk i będę hodował żywe komputery! U nas ciągle się zastanawiają, czy można zbudować komputer z żywej materii. A tutaj, gdzie termowizory i detektory ultrafioletowe robią z meduz, będzie to znacznie prostsze! W końcu to też jest Ziemia, tylko inna. Cervantesa nie ma, za to Swift rozpisał swojego Guliwera na cały serial! Wszystko ma swoje plusy i minusy.

Koniak mają dobry, tytoń nie jest zakazany… i dziewczyny ładne… choć oczywiście nie ma sensu zarzucać sieci na wojownicze karmelitanki.

Zasnąłem w bardzo łagodnym nastroju.

Choć bardzo możliwe, że przyczynił się do tego koniak z obcej Francji.

* * *

Obudził mnie śpiew ptaka za oknem. Oderwałem głowę od poduszki i osłupiały spojrzałem w okno.

Świtało. Na błękitnym niebie nie było ani jednej chmurki, na zielonej gałązce za otwartym oknem kołysał się mały ptaszek – lazurowy brzuszek, malinowe skrzydełka, trochę większy od sikorki – siedział, mocno trzymając się gałązki, i śpiewał:

Nastał nowy dzień, przyjacielu mój!

I miłość nawiedziła dom twój!

Słońce na błękitnym niebie

Otwórz oczy więc czym prędzej!

Ptaszek miał głosik cienki, ale nie piskliwy, nawet przyjemny, jakby dziewczęcy, dobiegający z oddali.

Widząc, że na niego patrzę, zaćwierkał i przefrunął na inną gałązkę. Położyłem głowę na poduszce.

Ptaszek-budzik? Może ptaszek-budzik-stacja meteorologiczna?

Obudź się, przyjacielu miły,

Wychwalaj Stwórcę z całej siły,

Lalala, lalali,

Jak przepięknie jest tu dziś!

– A kysz, nieszczęsny! – zawołałem. I przypominając sobie kwiecisty styl Andrieja, dodałem: – Zamilknij, dziecię grzechu i wrogu odprężenia!

Ton w każdym razie ptaszek zrozumiał, bo ćwierknął niezadowolony i odleciał.

I czemu tu się dziwić? W końcu papużki faliste umieją mówić, jedyne, co należałoby zrobić, to nieco „uprzyjemnić” ich głos. Oraz nauczyć kilku piosenek. Jeśli pada deszcz, to niech ćwierkają: „Lekki deszczyk jest osłodą dla trawy i dla ogrodu!”. A jak jest zachmurzenie całkowite, niech wołają: „Cień-cień-cili-cień, zaniosło się na cały dzień!”.

Jeśli się zastanowić, to zwykły budzik elektroniczny z barometrem i higrometrem jest nie mniej zdumiewający.

Wstałem, poszedłem do łazienki i umyłem się pod tym dziwnym prysznicem – wrażenie spadającego na ciało wodospadu było bardzo przyjemne. Będę musiał odkręcić w domu prysznic z tymi wszystkimi trybami zwykłymi i masującymi i polewać się wężem.

Śniadanie podano mi w salonie. Przyniósł je młody kucharz z bardzo poważną miną – wyglądał, jakby się denerwował, czy będą mi smakować ciepłe bułeczki, świeży ser, jajka na miękko, cappuccino i sok. Sok, ku mojemu zdumieniu, był jednak warzywny – wyczuwałem w nim pomidory, buraki i selery; z wierzchu był posypany drobno posiekaną zieleniną. Bardzo smaczny, choć osobiście nie dodawałbym selerów.

Ale najbardziej podobało mi się to, że nie musiałem jeść w samotności. Marko się nie pojawił, przyszła za to wczorajsza dziewczyna-kapral, teraz już nie w mundurze, lecz w długiej białej sukience. York terier dziarsko dreptał za nią.

– Woli pan zjeść śniadanie sam, Kiryle? – zapytała jak stara znajoma. – A może dotrzymać panu towarzystwa?

– Z przyjemnością! – Ucieszyłem się i wygłosiłem cisnący mi się na usta komplement: – Bardzo pani do twarzy… w cywilnym ubraniu.

Dziewczyna nie tylko włożyła „cywilne ubranie”, ale postanowiła nie stronić od kosmetyków (na pewno miała pomalowane usta) i ozdób: na jej szyi połyskiwał niezwykły, ale bardzo ładny naszyjnik – połączone ze sobą złote pszczoły.

– Dziękuję – odparła z uśmiechem. – Gdy przechodziłam szkolenie, nosiłyśmy skromne suknie, na służbie noszę mundur, ale teraz mam czas wolny. Och… gdzie moje maniery? Mam na imię Elisa…

Podsunąłem dziewczynie krzesło i przyłapałem się na tym, że się denerwuję. Pewnie, że znacznie przyjemniej je się śniadanie w towarzystwie, ale kto ich tam wie, jak oni się zachowują przy stole. Może jeśli nie pomogę Elisie wymieszać cukru w kawie albo obrać jajka ze skorupki, to śmiertelnie obrażę gościnnych gospodarzy? Cóż, jeśli nawet dopuściłem się jakichś nietaktów, dziewczyna nie dała tego po sobie poznać. Nawet więcej, pozwoliła mi spokojnie jeść śniadanie, zabawiając mnie rozmową. Zaczęło się od wspomnienia o śniadaniach w klasztorze, gdzie Elisa miała zaszczyt szkolić się na gwardzistę. Potem opowieść w naturalny sposób przeszła na sam klasztor i uczenie tabunu drobnych, wesołych dziewczynek sztuk walki, posługiwania się piką i inną bronią. A gdy Elisa opowiedziała anegdotę o przeoryszy, pice i upierdliwym kardynale, który wizytował zajęcia z przygotowania bojowego, zakrztusiłem się kawą i wybuchnąłem śmiechem. Gdy zdołałem się już uspokoić, powiedziałem:

– Nie przypuszczałem, że używa się u was zwrotu „symbol falliczny”. Myślałem, że wasze społeczeństwo jest bardziej purytańskie.

– A kto to taki, ci purytanie?

– Cóż… mieliśmy takich… Krótko mówiąc, ludzie wierzący, o bardzo surowych regułach.

– Wiara nie powinna być świętoszkowata – oznajmiła Elisa, odgryzając kawałek bułki. – Jestem zobligowana do zachowania cnoty podczas służby, to mój święty obowiązek. Ale to wcale nie znaczy, że nie interesują mnie stosunki damsko-męskie. Za trzy lata skończę służbę i raczej nie wrócę do klasztoru. Chciałabym wyjść za mąż za odpowiedniego człowieka. Widzi pan, dziewczęta-gwardzistki to bardzo atrakcyjna partia.

– Wierzę. Psa zabierze pani ze sobą?

– Oczywiście. – Poklepała swego małego towarzysza. – Przywiązują się tylko do jednego pana, więc resztę życia Funtek spędzi ze mną.

Zachwycony pokręciłem głową.

Co za niesamowity, pastoralny świat! Zaczynało mi się nawet wydawać, że nasza Ziemia jest najgorzej urządzonym i najbardziej niechlujnym ze wszystkich zamieszkanych światów!

– Proponowano mi, żebym pozostał w waszym świecie – oznajmiłem. – Jeśli zostanę, za trzy lata zaproszę panią do dobrej restauracji.