Выбрать главу

– Czemu oni zwlekają… – jęknął Rudolf. – No… szybciej…

Nad ścianą nagle pojawiło się coś niespodziewanego, obcego, wyglądającego jak człowiek, który siedzi na słupie dymu, a za nim drugi i trzeci. Kardynał przeżegnał się, a ja odruchowo powtórzyłem ten gest, choć zrozumiałem, że widzę nie diabły z piekła rodem, lecz komandosów z Arkanu – z odrzutowymi plecakami na plecach.

A potem zaczęło się coś absolutnie niewyobrażalnego. Z kopuł katedry Świętego Piotra oderwały się i pomknęły w dół kamienne gargulce. Zresztą, skąd myśl, że kamienne? Gargulce, niczym ożywione stwory z horroru rozpościerały skrzydła i leciały ciężko ku komandosom. Znów zaterkotały karabiny, jeden z gargulców przekoziołkował i z przeciągłym klekotem zleciał w dół. Ale było ich znacznie więcej niż komandosów, którzy zdążyli wzlecieć. Patrzyłem osłupiały na tę apokaliptyczną walkę powietrzną, słuchałem krzyków ludzi rozdzieranych szponami, i gargulców, zapalających się od odrzutowego wydechu. Kim one były, te nieszczęsne ptaki, przemienione w nieruchomych strażników Watykanu? Orłami, nietoperzami, wskrzeszonymi pterodaktylami?

W tej samej chwili rozległ się ciężki huk i ponad murem wzbił się słup dymu i pyłu. Ziemia pod naszymi nogami drgnęła, w domach zabrzęczały szyby. Pomyślałem, że to Arkanowcy przeciągnęli przez portal artylerię, ale Rudolf zawołał:

– Nareszcie!

– Co to? – zapytałem.

– Nie możemy zniszczyć wieży celnika – wyjaśnił kardynał. – Ale teraz znajduje się ona na głębokości stu metrów, w sztolni, zalana kwasem siarkowym i azotowym. Panie, zmiłuj się nad sługami twoimi, którzy oddali za ciebie życie…

– Nie stój jak słup! – Elisa mnie pchnęła. – Biegnij!

Wyraźnie chcieli iść dalej, aż do murów Watykanu, świętego miasta, zbudowanego nad kamieniołomem, który stał się pułapką dla Arkanowców – i wspólnym grobem dla komandosów, gwardzistów, psów i gargulców…

Jeśli nie możesz zatkać nory, zatop ją.

Nie, nie osądzałem władców tego świata. To oni decydują o sposobie walki z wrogiem. Nie osądzałem ich tym bardziej, że to właśnie moje zjawienie się tutaj zaostrzyło konflikt.

I mimo to pomyślałem o przytulnym zakładzie zegarmistrzowskim celnika Andrieja, o jego zegarach, w których zamiast nieistniejących kukułek mieszkały kruki, o nim samym, nadmiernie gadatliwym, ubranym we wschodni chałat.

Atomowy wybuch może zniszczyć portal.

A kwas, w którym zanurzyła się wieża?

Bardzo chciałem wierzyć, że w innych światach ona przetrwała. I celnik, pozbawiony przejścia do zbuntowanego przeciw funkcyjnym świata, będzie sobie dalej spokojnie żył, naprawiając zegary i dyskutując z muzułmanami o tym, czyja wiara jest lepsza.

Biegliśmy ulicą, co nie było łatwe ze względu na konną ochronę, próbującą osłaniać nas ze wszystkich stron. Od migoczących kolorów bolały oczy; pomyślałem, że pstrokate mundury pełnią nie tylko rolę dekoracyjną, ale również ochronną – dezorientują atakujących.

Kardynał dyszał ciężko, przeszkadzał mu i wiek, i wspaniałe szaty.

A może należało dalej jechać karetą?

A może nie ma sensu uciekać, może desant został zlikwidowany i wrogów już nie ma?

I wtedy zobaczyłem coś, co przyćmiło zarówno Arkanowców z ich odrzutowymi plecakami, jak i ożywione gargulce, oraz piekło, które rozwarło się nad cłem.

Zobaczyłem, jak wyrasta nowy portal.

Na tej ulicy domy ciasno przytulały się do siebie: niewysokie, dwu-, trzypiętrowe, z otwartymi oknami, wiszącymi nad ulicami małymi ażurowymi balkonikami, wąskimi szczelinami zaułków i prowadzącymi na podwórka bramami. Wszystko było tak ściśnięte, tak scementowane pyłem wieków, że ciężko byłoby wyróżnić pojedynczy dom.

Ale teraz ulica przed nami poruszyła się i, tak jak ząb stały, wyrzynając się, rozsuwa zęby mleczne, tak między dwoma starymi budynkami poruszał się, rozsuwając ściany i osypując tynk, nowy budynek. To nie była ani wieża, ani dom, po prostu ściana, z położonym niedbale tynkiem, spod którego wyzierały cegły Ale ściana stawała się coraz szersza, i nadal rozsuwała sąsiednie domy; pojawiły się okna na pierwszym i drugim piętrze, a potem drzwi na parterze, na razie jeszcze bardzo wąskie, niczym ściśnięty z dwóch stron obraz na ekranie źle dostrojonego telewizora. Bardzo wąskie drzwiczki, przez które przecisnęłaby się najwyżej Alicja z Krainy Czarów, w dodatku bardzo zagłodzona, która dawno nie jadła czarodziejskich grzybów i nie piła czarodziejskich napojów…

– Cło! – zawołałem, wyciągając rękę.

Dziewczęta-gwardziści dźgnęły konie ostrogami i pomknęły w stronę rodzącego się portalu – one również go zobaczyły!

Ściana wzdęła się, z wysiłkiem rozsuwając domy. Z niezadowolonym skrzypieniem pękały balustrady balkonów sąsiedniego budynku, zakołysało się pranie na zerwanym sznurku. Z drzwi balkonowych wysunęła się gruba kobieta w szlafroku i nie odrywając od nas zdezorientowanego wzorku, zaczęła zwijać sznurek, ratując pranie.

Drzwi do cła rozszerzały się coraz bardziej, w końcu osiągnęły normalną szerokość i otworzyły się na oścież.

Trzech mężczyzn – jeden siedział w kucki, a dwóch stało za nim – wysunęło na zewnątrz lufy automatów. Zobaczyłem ukryte pod przyciemnionymi szybami twarze – komandosi mieli na głowie hełmy z opuszczonymi przyłbicami. Biedne teriery bojowe…

Padłem na ziemię, osłaniając głowę rękami, jakby moje dłonie mogły powstrzymać ołów.

Huknęło.

Zamlaskały kule, wbijając się w żywe ciało.

Zarżały konające konie.

W powietrzu błysnęły rzucone piki.

Do samego końca liczyłem, że ta maskaradowa broń nagle okaże się czymś więcej – jak gargulce na katedrze. Okazało się jednak, że to tylko piki.

Ale bardzo ostre.

Jedna przebiła szkło i weszła w głowę komandosa – ten upadł, nadal strzelając, do środka wieży. Dwie następne przyszpiliły do ziemi tego, który strzelał z kolana. Trzeci ocalał i strzelał dalej. Zobaczyłem, jak jedna po drugiej padają dziewczyny-gwardziści – te trzy, które atakowały portal. Dwie odciągały kardynała, osłaniając go własnymi ciałami, mnie jednym szarpnięciem podniosła Elisa i jeszcze jedna dziewczyna.

– Wycofujemy się! – Elisa zerwała z szyi wymyślny naszyjnik i cisnęła go w portal.

I to już naprawdę była niespodzianka.

Złote pszczoły ożyły, odczepiły się od siebie i niczym hucząca chmura pomknęły w stronę portalu. Wycie, jakie rozległo się chwilę potem, sugerowało, że nie ma tym świecie nic gorszego od pszczół.

Nie od razu zauważyłem york teriery. Psy nie rzuciły się na wroga bez zastanowienia, tak jak się spodziewałem, lecz rozdzieliły się na dwa stadka i zastygły, przytulone do ścian po obu stronach drzwi. Czekały.

Szczerze liczyłem, że Arkanowcy nie zatroszczyli się o osłonięcie swoich tyłków.

Atak się załamał. Nie wiem, co o tym zadecydowało – samobójcza odwaga dziewcząt, zasadzka wściekłych york terierów czy naszyjnik Elisy, ale podejrzewałem, że jednak to ostatnie – w wieży nie milkło wycie i krzyki, rozległ się huk strzałów, sugerujący, że oszaleli komandosi walą z automatów do pszczół.