Выбрать главу

I mimo to na naszej drodze do murów Watykanu wyrastały coraz to nowe szybkie postacie, przywołujące w mojej pamięci niezbyt miły dzień, w którym odwiedziłem Arkan…

– Tędy!

Jedna z dziewcząt wyważyła drzwi kopniakiem – nie wiem czego było w tym więcej: siły i umiejętności czy słabości drzwi w łagodnym klimacie Włoch. Wpadliśmy do czyjegoś domu. Kobieta, zasłaniająca sobą dwójkę małych dzieci, krzyknęła głośno. Kardynał w biegu zrobił znak krzyża i dorzucił do błogosławieństwa znacznie cenniejszą radę:

– Kryjcie się, szybko!

Dziewczyny już zamykały drzwi i podciągały ku nim stary ciężki bufet, co według mnie nie było zbyt mądre, skoro okna pozostały otwarte.

– Jest stąd drugie wyjście? – zapytałem kobietę, która już ciągnęła maluchy do innego pokoju. Odpowiedziała mi Elisa:

– Oczywiście, że jest. Myślałeś, że damy się zagonić w pułapkę na ulicach Rzymu? Naprzód!

Korytarz, drzwi, kuchnia ze stojącym na ogniu rondelkiem. Okno wybite, słychać strzały. Na podłodze nitki makaronu i rozbity talerz.

Nagle do mnie dotarło, że zostało nas pięcioro – jeszcze jedna dziewczyna osłaniała odwrót.

– Oni cię wyczuwają, Kiryle. – Kardynał popatrzył na mnie ze współczuciem. – Jeśli nie zdołamy cię ukryć… Eliso!

– Zrozumiałam – odparła dziewczyna.

Ja też zrozumiałem i wcale mi się to nie spodobało. Jeszcze jeden korytarz. Drzwi – rozwalone kopniakiem Elisy. Wąska uliczka, nad którą niemal zamykały się dachy domów. Nie biegliśmy, bieganie tutaj byłoby głupotą. Zresztą Rudolfowi i tak już brakło tchu.

– Co w tobie jest takiego ważnego? – zapytał, łapiąc powietrze. – Boże… gdybym tylko znał odpowiedź…

– Na jakie pytanie? Zabić mnie czy nie? – zapytałem w biegu.

Kardynał nie odpowiedział, ale zmylił krok.

Znów usłyszeliśmy strzały w górze – i klekot gargulców. Wyobraziłem sobie, jak to wszystko musi wyglądać w oczach bogobojnych mieszkańców Watykanu. Istny koniec świata…

– Jeszcze sto metrów i skręcamy w prawo – oznajmiła Elisa. – Tam są koszary policji, będzie łatwiej. Trzymajcie się, Ekscelencjo.

Kardynał zatrzymał się, spojrzał na nią i niespodziewanie powiedział:

– Odwołuję rozkaz.

– Nawet jeśli wezmą go do niewoli? – Elisa rzuciła mi przelotne spojrzenie.

– Jeśli jest chociaż cień wątpliwości… – Nie dokończył, przeżegnał się i odwrócił do mnie. – Kiryle… Znajdź serce ciemności. Nawet absolutne zło powinno mieć serce.

A ja tylko skinąłem głową.

Znów szliśmy szybko przed siebie. Pierwsza wyjrzała z zaułku dziewczyna-gwardzista, obejrzała się i machnęła do mnie ręką. Wyszliśmy za nią na mały placyk między domami. Przed nieczynną fontanną leżało, spływające krwią, zmasakrowane ciało – zestrzelony gargulec. Ale wrogów tutaj nie było.

– Coś… coś jest nie tak… – szepnął kardynał, rozglądając się. Jego pies nagle warknął, otrząsnął się i wstał. Wciągnął nosem powietrze, wyszczerzył kły i zaczął powoli podchodzić do pustego trawnika. Trawa była tu mocno pognieciona, jakby ktoś długo na niej walczył.

Ale wrogów nie było…

Nie było widać.

– To pułapka! – krzyknąłem, łapiąc kardynała i odciągając go na bok.

Błędem byłoby myślenie, że postęp techniczny Arkanu równa się postępowi naszej Ziemi. Świadczyły o tym chociażby plecaki odrzutowe, nad którymi nasi wojacy biedzą się od dziesięcioleci i nadal nie wyszli poza pokazowe zabawki zdumiewające możnych tego świata.

Arkan miał na wyposażeniu jeszcze jedno marzenie naszych Napoleonów i Aleksandrów Macedońskich: niewidzialność.

Nad trawnikiem jakby się poruszyła drżąca, przezroczysta zasłona i w powietrzu pojawiły się sylwetki żołnierzy. Było ich z pół tuzina, jedni mieli w rękach automaty, inni jakieś ciężkie „armaty” o grubych lufach. Boże, co to ma być, miotacze granatów? A może miotacze ognia?

Stary pies kardynała bezgłośnie wzbił się w powietrze, ale albo był już za stary, albo funkcyjni przewyższali go pod każdym względem. Nawet nie strzelali, po prostu jeden wysunął się do przodu i w powietrzu uderzył psa kolbą automatu. Głuchy odgłos ciosu, i pies bezgłośnie padł na trawę.

A potem usłyszeliśmy głos:

– Nie chcemy niepotrzebnych ofiar. Nie mamy pretensji do władz czy narodu Opoki. Żądamy tylko wydania nam przestępcy.

Spojrzałem na żołnierzy i zrozumiałem, że to nie oni mówili, nawet przez opuszczone szkło przyłbic widziałem, że ich wargi są nieruchome.

Na trawniku był ktoś, nadal pozostający pod osłoną niewidzialności.

Rudolf powoli wyszedł naprzód, popatrzył na swojego psa, pokręcił głową.

– Opoka nie wydaje tych, którzy proszą o azyl. Jeśli oskarżacie o coś tego człowieka, żądamy dowodów.

– Dowody zostały przedstawione.

Tak, bez wątpienia ten ktoś wolał pozostać niewidzialny.

– To nie były dowody. – Rudolf pokręcił głową. – Doświadczenie naszych… stosunków nie pozwala mi wierzyć w gołosłowne zapewnienia. Z waszą demagogią idźcie na Demos.

– Wy zginiecie, a jego i tak zabierzemy.

Rudolf skinął głową i z wyraźną ulgą powiedział:

– Więc jednak miałem rację, potrzebujecie go żywego. Uciekaj, Kiryle!

Nie trzeba było mi dwa razy powtarzać. Skoczyłem w prawo, tam gdzie wąski zaułek prowadził do policyjnych koszar.

A za moimi plecami głośnio huknęło działo w rękach jednego z żołnierzy.

Elastyczna sieć musnęła mnie tylko brzegiem, ale to wystarczyło – cienkie nici oplotły mi nogi. Upadłem i zobaczyłem, jak do swojej ostatniej walki rzuciły się trzy dziewczyny, dwie w idiotycznych kolorowych mundurach, a jedna w jeszcze bardziej idiotycznej lekkiej sukience.

Zaterkotały karabiny – teraz, gdy leżałem na ziemi, już nie bali się strzelać. Żadna z dziewcząt, które szkolono do chronienia kardynała, nie zdążyła nawet dotrzeć do Arkanowców. Być może przeciwko wyszkolonym żołnierzom z naszej Ziemi miałyby jakieś szanse, przeciwko funkcyjnym czy też naszprycowanym stymulatorami Arkanowcom nie miały żadnych.

Dziewczęta upadły, a Rudolf stał, chwiejąc się, z rozłożonymi rękami, z zadartą głową i wzrokiem wbitym w niebo, jakby czegoś tam wypatrywał. Z rozerwanej na plecach szaty wraz z pulsującą krwią uchodziło życie.

A potem kardynał odpowiadający za bezpieczeństwo wewnętrzne Opoki padł na ziemię swego niepokornego świata.

Żołnierze odczekali chwilę, jakby się bali, że martwi powstaną, a w końcu dwaj posłuszni jakiemuś rozkazowi wstali i podeszli do mnie.

Zabici nie zmartwychwstali, ale ogłuszony ciosem kolby pies wzdrygnął się, podniósł głowę i ostatkiem sił wbił małe ząbki w ciężki wysoki but idącego żołnierza.

Człowiek wrzasnął – tak jak nie wrzeszczałby żaden żołnierz na świecie, którego przez grubą skórę buta ugryzło zwierzątko ważące najwyżej trzy kilogramy. Obrócił się w miejscu, upuścił automat i zaczął machać w powietrzu nogą z wiszącym na niej psem. Noga puchła błyskawicznie – tak, jak puchną postacie na disneyowskich kreskówkach, gdy ktoś podłączy je do pompy. Jednak w odróżnieniu od bohaterów kreskówek, tego żołnierza nie czekało już nic wesołego. Krzyk przeszedł w charkot i rozdęte ciało padło na trawę.

– A zęby szczura nasączone są cyjankiem potasu… – wyszeptałem zdanie, zapamiętane ze starego filmu, próbując wyplątać nogi. – Cyjankiem potasu… trucizną…

Oczywiście, zęby terierowi podarowała zapewne jakaś żmija, której jad, dzięki staraniom genetyków, stał się jeszcze bardziej śmiercionośny niż był pierwotnie, ale w mojej głowie tłukło się teraz tylko to jedno stare zdanie.