Выбрать главу

– Trucizną… trucizną… – szeptałem.

– Zabili kardynała! – rozległo się nagle w górze. Na balkonie jednego z domów stała kobieta i dosłownie rwała sobie włosy z głowy. – Zamordowali kardynała!

I chwilę później wydarzenia przyjęły zupełnie inny obrót.

Wystraszeni mieszkańcy wcale nie pochowali się pod łóżkami, lecz przyczaili przy oknach i balkonach. Do walki gwardzistów z niezrozumiałymi przybyszami zapewne by się nie włączyli, ale morderstwo kardynała ich wzburzyło.

I na głowy żołnierzy posypały się doniczki, krzesła, garnki, pałki, butelki – puste, i pełne wina. Butelek było bardzo dużo, rozrywały się jak granaty, obsypując żołnierzy odłamkami szkła. Czerwona krew winorośli mieszała się z ludzką.

Zapanował zamęt. Żołnierze osłaniali głowy i strzelali w górę, w okna; o mnie na chwilę zapomnieli.

Nieskorzystanie z tej okazji byłoby zdradą wobec tych, którzy oddali za mnie życie.

Przestałem wyplątywać nogi z pęt – sieć była lepka i oplątywała mnie coraz mocniej – i podczołgałem się do spuchniętego trupa. Upadając, żołnierz przygniótł swój automat; odepchnąłem ciało i wziąłem broń do ręki.

Automat słabo przypominał legendarnego „kałacha”, w każdym razie palce same znalazły bezpiecznik i przestawiły go na ogień automatyczny. Przykucnąłem, oparłem kolbę o ramię, wstrzymałem oddech i poruszyłem lufą, polewając komandosów ołowiem.

Nie było we mnie ani krzty litości, żadnego wahania. Już raz zmusiliście mnie do zabijania, bydlaki: powstańców w Kimgimie i akuszerki na Ziemi. Teraz wy oberwiecie. Dosyć tego, zabawa w chowanego się skończyła!

Nie od razu spostrzegłem, że czas zwolnił. Nieśpiesznie leciały z okien sprzęty domowe, kule szarpały kamizelki komandosów, żołnierze upadali, skoszeni serią z automatu. Serce we mnie zamarło, krew w żyłach zawrzała. Automat w moich rękach poruszał się niespiesznie, solidnie, jakby wbijał gwoździe. Wydawało mi się, że jeszcze chwila, i zobaczę wypadające z lufy kule.

Moje zdolności funkcyjnego nagle powróciły. Bez żadnej wieży, bez funkcji, zrodzonej przeze mnie i tej, która mnie zrodziła, bez energetycznej pępowiny – po prostu wszedłem w przyśpieszony rytm.

Zmieniło się również postrzeganie. Nie, nie widziałem aury, jak nazywał to kardynał, po prostu z całą jasnością zrozumiałem, że wśród zabitych było dwóch funkcyjnych i jednego z nich zabił pies kardynała. Funkcyjni byli… jacyś inni. Jakby bardziej wyraziści.

Zobaczyłem też tęczowe drżenie, które niczym wielka bańka mydlana kołysało się na wietrze. Pole… maskujące? Błona? Nie wiem, jak to się nazywało, ale to było to samo draństwo, które przedtem osłaniało komandosów. I w tej bańce nadal ktoś się ukrywał.

Nie odrywając wzroku od niewidzialnego człowieka, wymacałem na rozdętym ciele żołnierza pochwę, wyjąłem nóż. Z trudem udało mi się przeciąć lepkie nici, wstałem i zawołałem:

– Wychodź, bydlaku! Wyjdź!

Nie miałem żadnych wątpliwości, że w bańce ukrywa się funkcyjny, który jest tak samo „przyśpieszony”, jak ja. A to znaczy, że zdoła zrozumieć moje słowa.

– Jestem pod wrażeniem! – odparł niewidzialny. – Ale po co się tak denerwować? Przecież jesteśmy rozsądnymi ludźmi.

Wystrzeliłem w stronę głosu. Automat puścił krótką serię i umilkł. Albo spudłowałem, albo wroga chroniła nie tylko niewidzialność, ale jeszcze coś innego.

Osiągnąłem jedno – przeciwnik nie kontynuował rozmowy. W powietrzu rozbłysła świecąca linia, rozległ się lekki trzask i ten, który dowodził komandosami, odszedł tą samą drogą, z jakiej skorzystał przemieszczający się między światami Kotia, dokładnie tak samo unikając równej walki.

Kurator? Czyżby przysłali tu kuratora? A może jakąś inną szychę z Arkanu? Szeregowi funkcyjni, bez względu na to, kim byli, nie mieli takich możliwości.

Jednego byłem pewien – głos, choć wydał mi się znajomy, na pewno nie należał do Kotii. Tyle dobrego, że to nie on mnie zdradził… Zresztą, jeśli się zastanowić, to po co miałby prowadzić podwójną grę i jednocześnie ratować mnie przed polskimi policjantami? Nie, każda paranoja jest dobra, ale do pewnego stopnia…

Podszedłem do kardynała, popatrzyłem na twarz Rudolfa i pokręciłem głową. Człowiek, który dostał serią z automatu, umiera bardzo szybko.

Dziewczęta również nie żyły. Przyklęknąłem obok Elisy, przekręciłem ją na plecy, ułożyłem jej ręce wzdłuż ciała. Dostała dwa razy – w brzuch i w serce. Mogłem pocieszać się tylko tym, że umarła szybko.

Gdyby wszystko to działo się w filmie czy książce, Elisa jeszcze by żyła i teraz szepnęłaby mi coś wzruszającego, coś, co by mnie natchnęło, w rodzaju tego, co powiedział Rudolf: „Znajdź serce ciemności…”. Albo: „To tak, jak w tamtej książce… jeden za wszystkich, wszyscy za jednego…”. A ja odszedłbym stąd, gryząc wargi, ze łzami w oczach i żądzą zemsty w sercu, taki samotny, dumny i nieugięty…

W ramię uderzył mnie rzucony z okna nocnik. Normalny nocnik, z ciężkiej porcelany. Dobrze, że tylko mnie zahaczył, i dobrze, że był pusty. Czas znów płynął normalnie i w tym czasie nie było miejsca dla wielkich słów, pięknych przysiąg i lamentu nad poległymi.

Niechaj martwi sami grzebią swoich zmarłych. Jestem pewien, że Rudolf i Elisa by mnie zrozumieli.

Rzuciłem automat z pustym magazynkiem i wziąłem inny. Na plecach żołnierze mieli niewielkie plecaki – zdjąłem jeden, obejrzałem, czy nie jest uszkodzony. Miejmy nadzieję, że znajdę w nim pociski.

A teraz najwyższy czas się stąd wynieść, dopóki rozwścieczeni mieszkańcy nie wybiegli na ulicę. Raczej nie zdołam udowodnić tłumowi, że jestem „swój”, że nie należę do tłumu napastników…

Początkowo biegłem uliczką prowadzącą do koszar – jakimś cudem udało mi się zapamiętać kierunek. W samą porę – za moimi plecami trzaskały drzwi i rozlegały się krzyki. Ale chyba nikt mnie nie gonił.

Pięćdziesiąt metrów dalej zatrzymałem się.

Czy biegnę we właściwą stronę?

Czy policjanci nie wezmą mnie za wroga? Czy nie wypuszczą jakichś bojowych myszy maltańskich, nie zatłuką mnie na wszelki wypadek halabardami?

Zresztą, co dobrego wyjdzie z ukrywania się za plecami miejscowych landsknechtów? Najwyżej nowe trupy i nowe zamieszki…

Śledzą mnie. Mało tego, mogą otworzyć portal bezpośrednio na mojej drodze. Arkanowcy będą cisnąć dopóty, dopóki kardynałowie nie uznają, że jestem dla nich zbyt kosztowny i że mały układ z diabłem to jednak mniejsze zło. Na pewno dojdą do takiego wniosku, gdy Arkanowcy zagrożą podłożeniem bomby termojądrowej pod katedrę Świętego Piotra.

Nie wiem, co mną powodowało – rozpacz czy niespodziewanie odzyskane zdolności funkcyjnego. Podniosłem rękę i spojrzałem na metalowe kółeczko – ostatni fragment mojej wieży. Tak, wiem, że nie w tym rzecz… że to jedynie pięć gramów żelaza. Ale tak mi jest łatwiej… żebym pamiętał o tym, co mi zrobili. Żebym mógł się wkurzyć. Żebym mógł dorównać pod względem siły tchórzliwemu, niewidzialnemu człowiekowi, który urządził rzeź na spokojnych ulicach Rzymu.

Dorównać mu lub go przerosnąć.

– Potrzebne mi serce ciemności – powiedziałem. – Chcę znaleźć wasze korzenie, znaleźć i wypalić. Nikomu… nie wolno… tak… postępować.

Przesunąłem ręką w powietrzu, wystawiłem palec wskazujący – jakby pisząc na wielkim ekranie sensorycznym. Nie wiedziałem, co właściwie piszę. Nie wiedziałem, jak powinno się to odbywać. Kotia mówił, że potrzebuje namiarów, że musi znać miejsce, do którego chce się przenieść, albo znać człowieka, którego namierza. Ja potrzebowałem czegoś innego, czegoś absolutnie niezwykłego.