Moją dłoń otuliło niebieskie lśnienie. Z palca wskazującego zerwał się języczek płomienia i zatrzepotał w powietrzu. Prowadziłem rękę, a napis płonął w przestrzeni, zapisany w języku, którego nie było i nie powinno być na Ziemi. Może to były runy, może hieroglify, może arabskie robaczki, a może zwykły wzór: wciągający, hipnotyczny, biegnący przez czas i przestrzeń…
Chwyciłem wygodniej automat i wszedłem do otwierającego się portalu.
13.
Mimo wszystko jestem przekonany, że człowiek jest z natury istotą pokojową. Głupią, okrutną, pożądliwą, naiwną, kłótliwą – i pokojową. Żaden zrównoważony człowiek, któremu jest dobrze w życiu, nie zacznie zabijać, to zajęcie psychopatów i fanatyków. Nawet stary wojak, który nie zna innego ubrania niż mundur, idzie z łóżka do kibla krokiem marszowym i z własnym kotem rozmawia w języku komend – nawet on woli dostawać odznaczenia za wysługę lat, a ordery za sukcesy na paradzie. Nie na darmo tradycyjny toast rosyjskich wojskowych brzmi: „za poległych” a nie: „za zwycięstwo”. Za zwycięstwo pije się wtedy, gdy wojna już trwa.
A jednocześnie człowiek jest jednym z najbardziej wojowniczych stworzeń, jakie tylko można sobie wyobrazić, granica zaś jest tak cienka, że wystarczy jedno zbędne słowo, jeden zbędny gest czy zbędny kieliszek, a pokojowo nastawiony człowiek zmienia się w żądnego krwi zabójcę. Podobno dzieje się tak dlatego, że ludzie są drapieżnikami mimo woli. W odróżnieniu od zwierząt, stworzonych do zabijania i zdających sobie sprawę z własnej siły, człowiek przyparty do muru zaczyna przypominać zagłodzoną, histeryczną małpę, która nie potrafiąc się zadowolić korzonkami i bananami, chwyciła pałkę i zaczęła tłuc antylopę, która odłączyła się od stada.
A jeśli odczytujecie Biblię dosłownie, to zostaliśmy skuszeni przez diabła i naszą duszę okaleczył grzech pierworodny.
Gdyby portal przeniósł mnie do Arkanu, to pewnie nie potrafiłbym się opanować. Przez głowę przemknął mi następujący obrazek: stoję w olbrzymiej sali tronowej, rodem z filmu Władca pierścieni czy Gwiezdne wojny, otaczają mnie wystrojeni w eleganckie mundury ochroniarze, przebiegli przywódcy funkcyjnych… a ja przyciskam do brzucha kolbę i siekę po wszystkich seriami, bez celowania, naboje mi się nie kończą, a wrogowie padają na podłogę, wyjąc i zachłystując się krwią, próbują uciekać, ale moje kule ich doganiają, oni błagają o łaskę, ale ja jestem głuchy na ich prośby.
Ale nie było do kogo strzelać
To był step.
Niska kłująca trawa, szeleszcząca sucho pod nogami; żywa, ale wypalona słońcem. Teraz na szczęście był wieczór, słońce już prawie zaszło, ale wiał gorący, nieprzyjemny wiatr. Obróciłem się wokół siebie – pustka. I tylko góry na horyzoncie.
Dokąd mnie zaniosło?
Znowu podniosłem rękę, poruszyłem palcami, próbując nakreślić w powietrzu ogniste znaki. Nic z tego nie wyszło, wyczerpałem się.
Razem z możliwościami funkcyjnego opuściły mnie również zwykłe ludzkie siły. Usiadłem na ziemi i przez minutę po prostu siedziałem, patrząc na zachód słońca, a potem wstałem i zacząłem odrywać od spodni resztki lepkiej sieci. Nogi były jakby zdrętwiałe, sztywne, uginały się pode mną.
Gdzie ja jestem?
Grunt to nie wpadać w panikę. Równie dobrze mogę być na Opoce, na swojej Ziemi, i na Arkanie. Mało to na planetach niezamieszkanych miejsc? Najważniejsze było to, że chciałem znaleźć się w „sercu” funkcyjnych, w świecie, z którego wychodzą ich korzenie.
Załóżmy optymistycznie, że moje pragnienie zostało spełnione.
Siłą woli zmusiłem się do ruchu. Obróciłem w rękach i odłożyłem automat, otworzyłem plecak zabrany martwemu żołnierzowi.
I z całej duszy ucieszyłem się, że nie spełniło się moje marzenie o pociskach – na tym stepie byłyby mi tak potrzebne jak kombinerki w łaźni.
Wyjąłem z plecaka następujące przedmioty:
Plastikową butelkę, mniej więcej litrową, z napisem: WODA.
Trzy zafoliowane brykiety z napisami „racja dzienna”.
Małą apteczkę – w środku były strzykawki, tabletki, bandaże, a także instrukcja użycia tego całego dobra.
Metalową latarkę, może się przyda jako nieduża, ale ciężka pałka…
Rolkę papieru toaletowego… Nie ma co się śmiać! Będziecie się śmiać, gdy was, rozpieszczonych cywilizacją mieszczuchów, przyprze w szczerym polu, gdzie nie rośnie nawet łopian, a trawa współzawodniczy pod względem ostrości z turzycą.
Trzy tabliczki czekolady – albo nie wchodziła w skład racji dziennej, albo stanowiła bonus. Czekolada była do bólu znajoma: „Złota marka”; zrozumiałem, że rozstrzelałem rosyjski specnaz z Arkanu, i poczułem się jeszcze bardziej parszywie.
Cienka broszurka zatytułowana „Jak przeżyć na Ziemi-trzy”. Jasna sprawa, instrukcje dla wziętych do niewoli lub zagubionych żołnierzy, jak należy zachowywać się na Opoce. Potraktujemy to jako dodatkowy papier toaletowy.
Plastikowa kasetka z trzema czerwonymi strzykawkami, jednej brakowało. Koktajl bojowy? Może i tak. Jedną dawkę żołnierz władował sobie przed walką, resztę miał na zapas.
Duży motek grubej białej nitki, ale bez igły.
Kompas – strzałka ochoczo wskazywała tutejszą północ.
Oraz rzecz bez wątpienia potrzebna, ale w stepie bezużyteczna – scyzoryk z kilkoma ostrzami, pilniczkiem i otwieraczem. Chociaż, muszę przecież jakoś otworzyć pakiety z jedzeniem, nie będę ich rwał zębami? A więc, niech żyje nóż!
Na wszelki wypadek odwróciłem plecak do góry dnem i potrząsnąłem – zostałem nagrodzony drobnymi przedmiotami, które wypadły z bocznych kieszonek: pudełko zapałek, zwinięta żyłka ze spławikiem, haczykiem i ciężarkiem oraz opakowanie prezerwatyw. Rzecz jasna, Arkanowcy nie mieli zamiaru gwałcić mieszkanek Opoki, prezerwatywa to dla żołnierza jedna z najbardziej pożytecznych rzeczy: można nią osłonić od pyłu lufę karabinu, ochronić zapałki przed wodą, można nabrać do niej wody albo skręcić ją i zmienić w gumkę do procy, która daje możliwość bezgłośnego polowania na małe ptaki i zwierzęta bez marnowania naboi.
Jednym słowem, dobrze, że wziąłem ten plecak.
Gdyby tak jeszcze śpiwór i namiot…
Spakowałem wszystko z powrotem, zostawiając na wierzchu tylko kompas. Nie uległem pokusie wypicia łyku wody – kto wie, na jak długo musi mi wystarczyć ta litrowa butelka? W najgorszym razie do końca moich dni… Smętny wygląd okolicznej trawy nie budził optymizmu.
Wyjąłem magazynek z automatu, przeliczyłem naboje… Cieniutko. Czternaście nabojów to trochę mało jak na walkę rodem z Gwiezdnych wojen.
Ale na bezludny step w sam raz. Wyregulowałem pasek i powiesiłem automat na szyi, plecak nie pozwalał zarzucić go na plecy.
Teraz musiałem już tylko zdecydować, w którą stronę chcę iść. Według mojego wewnętrznego zegara był środek dnia, we krwi buzowała adrenalina, należało ją zużyć, i to nim zapadnie ciemność, kiedy, chcąc nie chcąc, będę musiał położyć się spać.
Miałem tylko jeden naturalny punkt orientacyjny – góry. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że na granicy stepu i gór znajdę wodę, roślinność i życie. Może nawet ludzi.
Z drugiej strony, im dalej od gór, tym większe szanse dotarcia do morza. A morze to już na pewno życie.
Postałem chwilę w niepewności. Słońce zachodziło na zachodzie, łańcuch górski widniał na południu. Lato, upał… Czy na pewno chcę iść na południe?
Niebieska strzałka kompasu poruszyła się zachęcająco.
Ruszyłem na północ.
Moje zjawienie się właśnie w tym świecie nie mogło być przypadkowe. Jakimś cudem udało mi się obudzić drzemiące we mnie zdolności, mało tego, zrównałem się z Kotią i innymi specjalnymi funkcyjnymi – kuratorami, akuszerami… Nie mam smyczy, mogę otwierać portale w przestrzeni… Pozostaje już tylko jedno pytanie: kiedy i dlaczego to się zdarza?