Выбрать главу

No dobrze, na to „dlaczego” nie znam odpowiedzi. A co z „kiedy”?

Pierwszy przypadek – wystraszony Kotia próbuje mnie udusić. Łapie mnie za gardło, braknie mi tchu, czuję, że za chwilę umrę… i w irracjonalnej próbie ratunku zadaję kuratorowi potworny cios. Kotia wyważa sobą drzwi samochodu, pada na śnieg, pogniecione drzwi wiszą mu na szyi niczym hiszpański kołnierz.

Ach, jakie przyjemne wspomnienia!

Co się wtedy działo? Próbowano mnie zabić. Strach, wściekłość, złość? Co obudziło moje umiejętności? Tamta sytuacja bardzo przypominała dzisiejszą.

Ale były również inne przypadki!

Zamarzam na lodowych pustkowiach Janusa, a zdolności się nie ujawniają.

Otaczają mnie policjanci w Elblągu – a ja nie potrafię nic zrobić.

Inna sytuacja: w mieście Orzeł uciekam przed Arkanowcami i wsiadam do taksówki. Sytuacja właściwie nie jest krytyczna, a ja prowadzę niewymuszoną rozmowę z kierowcą o miejscowych drogach, a potem się okazuje, że znam zupełnie niepotrzebne mi szczegóły romansu jego żony.

Czyli najbardziej oczywiste wyjaśnienie jest fałszywe, i wcale nie chodzi o wściekłość. Nie jestem dobrodusznym doktorem Jekyllem przemieniającym się w rozwścieczonego Hyde’a. Tu chodzi o coś innego.

To wszystko musi być znacznie prostsze, jeszcze prostsze niż wściekłość i złość.

Machnąłem ręką, jakbym łowił uciekający domysł. Wydawało mi się, że jeśli zdołam zrozumieć mechanizm włączania się zdolności funkcyjnego, to zrozumiem coś znacznie ważniejszego. Zrozumiem podstawy ich siły, zrozumiem nielogiczność wszystkich równoległych światów, z ich licznymi podobieństwami i nie mniej licznymi różnicami.

Co jeszcze łączyło te trzy zdarzenia?

Dwa razy moje życie było zagrożone. Raz stanąłem wobec wyboru: wrócić do Moskwy czy kontynuować drogę do Charkowa?

Cieplej?

Jeszcze jak!

Polscy pogranicznicy nie zdołaliby mnie zatrzymać, Kotia nadzorował to, co się działo. Na Janusie to samo. Najważniejsze jednak było to, że wtedy nie miałem innego wyjścia: musiałem brnąć przez lodowe pustkowia, nie mogłem uciec przed policjantami. Po prostu musiałem iść jedyną dostępną mi drogą.

A w tamtych trzech sytuacjach dokonywałem wyboru.

Błagać Kotię o wybaczenie czy próbować stawić mu opór?

Wrócić do Moskwy czy jechać do Charkowa?

Poddać się Arkanowcom czy rozpocząć beznadziejną walkę?

Wybór. Rozstaje mojego losu.

Arkan rządzi światami, ukierunkowując ich rozwój. Usuwają z historii Opoki Cervantesa i nie ma Don Kichota i Sancho Pansy. Nie ma tej niewielkiej zmiany w umysłach tysięcy jego współczesnych, wykształconych i kulturalnych ludzi, która nadszarpnie pozycję Kościoła, zakończy epokę rycerstwa i całe średniowiecze. Renesans przebiegał tu inaczej, Kościół zachował swoją pozycję, postęp techniczny uległ zahamowaniu. Paradoksalnie, wymazany z rzeczywistości Don Kichot pokonał jednak wszystkie wiatraki na świecie.

I jak na ironię, rosnący w siłę Kościół Opoki dopuszczał przeprowadzanie eksperymentów biologicznych!

No dobrze, przyznaję, że na losy Opoki wpłynął nie tylko brak hiszpańskiego pisarza. Było też mnóstwo innych czynników – Cezar, którego Brutus nie zabił, Churchill, który pisał traktaty filozoficzne zamiast pamiętników politycznych… Ale tak czy inaczej, tak właśnie wyglądają metody funkcyjnych – subtelne zmiany w historii, dyskretna ingerencja w losy poszczególnych ludzi. Najwyraźniej zdolności funkcyjnych również wiążą się z procesem dokonywania wyboru. Za każdym razem, gdy staję przed wyborem dotyczącym mojego życia, poważnym wyborem, a nie dylematem w rodzaju: „napić się herbaty czy kawy”, odzyskuję siły.

Co oczywiście nie gwarantowało dokonania słusznego wyboru.

Słońce schowało się za horyzontem, niebo ciemniało szybko, zapalały się gwiazdy. Zatrzymałem się i rozejrzałem jeszcze raz. Iść w ciemności, kierując się gwiazdami? Żeby potem opaść z sił i paść pod palącym słońcem?

Będę musiał zatrzymać się tu na nocleg; w końcu ten akurat punkt na stepie nie jest ani lepszy ani gorszy od każdego innego.

Zdjąłem plecak, wziąłem do ręki paczkę z jedzeniem, ale nie otworzyłem jej. Zjadłem kawałek czekolady, popiłem wodą z butelki. Niby wypiłem dwa łyki, a wody ubyło o jedną trzecią. Muszę się bardziej pilnować.

Plecak podłożyłem pod głowę, karabin pod prawą rękę. Nie bałem się, ale strzeżonego…

Gwiazdy na niebie stawały się coraz jaśniejsze. Nigdzie nie widać tylu gwiazd, co na stepie w nocy. Nawet morze lśni iskrami kryla, odbijając słabe światło gwiazd. A tu panowała ciemność absolutna. Tak się złożyło, że trafiłem do tego świata podczas nowiu – jakby specjalnie po to, żebym mógł się pozachwycać miejscowym niebem.

Już zasypiając, pomyślałem, że słyszę odległy szum wody. Pewnie halucynacje, obawiam się pragnienia…

* * *

Zdarza się tak, że w najwygodniejszym łóżku, w najspokojniejszym stanie ducha, człowiek nie może zasnąć. Albo zasypia, a potem budzi się kilka razy. Albo przesypia całą noc, a rano wstaje senny i rozbity.

A tutaj, na ziemi porośniętej suchą ostrą trawą, ze świadomością, że prześladowcy w każdej chwili mogą się zmaterializować tuż obok, mając za sobą krwawą walkę – otworzyłem oczy wraz z pierwszymi promieniami słońca, rześki i gotów do działania. I nawet coś mi się śniło – coś przyjemnego i uspokajającego. Czy była to zasługa czystego powietrza? A może w czekoladzie były jakieś trankwilizatory? A może to po prostu zwykły psikus nieprzewidywalnej ludzkiej psychiki?

Przeciągnąłem się, pochodziłem trochę w celu rozprostowania kości, a potem wsłuchałem się w pragnienia własnego organizmu. Żadnych pragnień nie było, jedynie chciało mi się pić. Rozciągając przyjemność w czasie, powoli wyjąłem butelkę, odkręciłem, wypiłem parę łyków, a potem zjadłem do końca czekoladę – i spojrzałem ponuro na wschodzące słońce.

Upał na pustyni zabija szybko. Na szczęście to nie jest pustynia i powietrze nie jest aż tak suche, ten dzień jeszcze jakoś wytrzymam. Ale jutro, albo będę musiał znaleźć wodę, albo… albo już nic nie będę musiał.

Plecak na plecy, automat na szyję i naprzód, na północ. Muszę pokonać jak największą odległość, nim zrobi się za gorąco.

Ale nie szedłem zbyt długo.

Jakieś trzy minuty później zobaczyłem przed sobą pas przecinający step ze wschodu na zachód. Przez jakiś czas wpatrywałem się w niego, nic nie rozumiejąc, a potem przyśpieszyłem kroku.

A gdy już zrozumiałem, co widzę, to najpierw się zatrzymałem, a potem zacząłem iść powoli i ostrożnie.

Dopóki nie dotarłem do krawędzi rozcinającego step kanionu.

Nie jestem geografem ani geologiem. Nie wiem, w każdym razie nie wiem tego bez połączenia z wiedzą funkcyjnego, czy na naszej Ziemi bywają takie kaniony. Pewnie tak.

Rzecz jasna ten kanion nie dorastał do pięt Wielkiemu Kanionowi, który ukochali sobie reżyserowie filmów akcji. Ale zwykłego parowu też nie przypominał.

Prosty jak strzała – szerokość: jakieś pięćdziesiąt metrów, głębokość: co najmniej tyle samo. Bardzo strome zbocza kanionu spadały w dół, w wąską szczelinę, którą płynęła woda. Kanion biegł z przedgórza, podążyłem wzrokiem za strumieniem wody i zobaczyłem w oddali kawałek błękitnej gładzi.

Stałem na płaskowyżu niedaleko morza!

Przynajmniej jeden problem z głowy – nie umrę z pragnienia.