Выбрать главу

Pod warunkiem, że zdołam zejść na dół.

Ciekawe, czy to również była sytuacja wyboru – zejść na dół czy iść w stronę morza górą, wzdłuż kanionu? Pstryknąłem palcami, próbując przywołać niebieski płomień. Nie, zdaje się, że po prostu nie mam wyboru – muszę zejść.

Dlaczego nigdy nie pasjonowałem się wspinaczką? Miałem znajomego, który przez trzy lata chodził na różne sztuczne ścianki, wyjeżdżał na zawody, wspinał się po jakichś Kamiennych Słupach w Krasnojarsku. Ostatecznie skończył z tym po piątym czy szóstym złamaniu, ale generalne był bardzo zadowolony, mimo że kulał w wieku dwudziestu pięciu lat.

Cóż, spróbujemy…

Pierwsze metry były najmniej strome, ale zarazem najtrudniejsze – ścianę kanionu stanowiła twarda, sucha ziemia, krusząca się pod nogami i rękami. Trochę pomagały korzenie trawy, przebijające ziemię i niepozwalające osypać się zboczu. Potem zaczął się twardy, kamienisty grunt, i tędy, ku mojemu zdziwieniu, szło się łatwiej – gleba wietrzała warstwami, tworząc co dwadzieścia, trzydzieści centymetrów wygodne schodki, na których można było postawić stopę. Było stromo, nawet bardzo, ale nie pionowo, nawet gdybym się sturlał, miałem szansę przeżycia.

Tylko jakoś nie miałem ochoty tego sprawdzać.

Pot zalewał mi oczy, nogi zaczynały drżeć. Ciężko mieszczuchowi walczyć z dziką przyrodą… Kretyński automat, który początkowo nie wydawał mi się zbyt ciężki, teraz przyginał mnie do ziemi, ale nie chciałem go wyrzucać. Plecak ciągle zsuwał mi się z ramion, a nie chciałem się zatrzymać, żeby umocować go lepiej. Gdy byłem w połowie zbocza, przystanąłem, żeby odetchnąć, spojrzałem w górę, i to był błąd. Wiszące nad moją głową zbocze przerażało znacznie bardziej niż przepaść pod nogami. Poniewczasie uświadomiłem sobie, że zejść, to jeszcze zejdę i może nawet nie zrobię sobie krzywdy. Ale wejść na górę to już raczej nie zdołam.

Kamień, na którym stałem zbyt długo, zaczął się kruszyć pod moimi nogami, czym prędzej zacząłem więc schodzić dalej. Najwyraźniej nie należało się tu zatrzymywać.

Gdy od dna kanionu dzieliło mnie jeszcze dziesięć, piętnaście metrów, na zboczu pojawiła się trawa – w znacznie lepszym stanie niż ta na płaskowyżu – i nawet drobne krzaczki. Z jednej strony miałem się czego trzymać, z drugiej, nogi ślizgały się po trawie, a krzaczki, chociaż nie były kłujące, ocierały dłonie. Co za świństwo! Jak już coś ci pomaga, to od razu szkodzi. Nieubłagane prawo natury!

Na ostatnich metrach walczyłem z pragnieniem oderwania się od ściany i zbiegnięcia w dół po stromym zboczu. Pewnie by mi się udało, ale w efekcie wpadłbym do wody, a tego nie chciałem – na dnie kanionu było zimno, pewnie słońce zaglądało tu tylko w południe.

W końcu, gdy ze zmęczenia i napięcia zaczęły drżeć mi ręce i nogi, gdy nogę rozorała mi do krwi jakaś podła gałązka, gdy boleśnie stłukłem sobie kolano, w końcu znalazłem się na dnie kanionu, na wąskim, dwumetrowym brzegu. Wartki strumień mknął u moich stóp. Przysiadłem na kamieniach, umyłem ręce i twarz, napiłem się. Woda była lodowata, ale mimo wszystko rozebrałem się i ochlapałem, stojąc na samej krawędzi brzegu.

Jak dobrze…

Odsunąłem się od wody, usiadłem na okrągłym głazie i czekałem, aż wyschnę. Od chwili przejścia do tego świata nie chciało mi się palić, teraz znalazłem w plecaku przezornie wciśniętą tam paczkę (a raczej pół paczki) papierosów, i z przyjemnością zapaliłem. Potem ubrałem się i otworzyłem jedną rację żywnościową.

W środku był niemal pełnowartościowy obiad. Plastikowy woreczek z podejrzanymi burymi grudkami po zalaniu wodą nagrzał się, przemieniając grudki w zupę pomidorową. Przy pewnej dozie fantazji można to było nawet nazwać barszczem. Trochę przeszkadzał mi brak miski, ale potem zrozumiałam, że arkańscy komandosi najpierw zjadali zapakowane w plastikową miskę drugie danie – sublimowane mięso z sublimowanymi ziemniakami, które po zalaniu wodą nagrzewały się, zyskując kształt i smak. Zupę wlałem do wolnej miski i zjadłem, a potem otworzyłem puszkę z narysowanym na niej jabłkiem i wypiłem sok – gęsty i słodki. Chleb, również szczelnie zapakowany w plastik, był smaczny i niemal świeży.

W porządku. Grzechem byłoby się skarżyć.

Za to należało się zastanowić, co robić dalej.

Po pierwsze, mogłem spróbować zbudować tratwę. Powiązać ze sobą wątłe krzaczki, poszukać na brzegu jakichś drewienek… nadmuchać prezerwatywy. Tak, brzmiało bardzo obiecująco.

Po drugie, mogłem ruszyć brzegiem wzdłuż strumienia. Będzie się szło trudniej niż przez step, za to nie groził mi lejący się z nieba żar, no i miałbym wodę pod bokiem.

Ogólnie rzecz biorąc, nie miałem zbyt dużego wyboru. Biorąc pod uwagę to, co widziałem ze zbocza, za jakieś czterdzieści kilometrów ten strumień wpadnie do morza. Ile zdołam przejść w ciągu jednego dnia? Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to przejdę czterdzieści kilometrów. A morze oznacza życie.

Ruszyłem w drogę.

O tym dniu mógłbym opowiadać bardzo długo. Jak szedłem, robiąc krótkie popasy. Jak pokonywałem stare osuwisko, w którym woda wyryła tunel, a ja musiałem wspinać się po śliskich, pokrytych mchem głazach. Jak w południe kryłem się przed palącym słońcem i nawet trochę się zdrzemnąłem. Jak znalazłem mrowisko – nie leśny kopiec z igieł i gałązek, lecz podziurawione maleńkimi norkami zbocze – i wzruszyłem się, patrząc na pracowite owady – w końcu były to pierwsze żywe istoty, jakie tu zobaczyłem. Jak próbowałem zrozumieć, do którego ze światów Wachlarza trafiłem. Może to Skansen? Czemu nie, przecież nawet tam nie wszędzie jest bujna zieleń. Janus? Też możliwe. Gdzieś na granicy zimy i lata, po prostu miałem szczęście. Nasza Ziemia? Również niewykluczone. To tylko ludziom żyjącym w miastach wydaje się, że nasza planeta została nieodwracalnie zniszczona przez cywilizację – a tak naprawdę jest jeszcze dużo miejsc nieskażonych obecnością człowieka – bo zupełnie nie nadają się one do życia.

A mógłbym powiedzieć krótko: szedłem cały dzień, pokonując niezbyt straszne przeszkody, klnąc samego siebie za chciwość, która nie pozwalała mi wyrzucić automatu, i o zmierzchu wyszedłem z kanionu na brzeg morza.

A może to był ocean?

Stałem na skale w drobnych bryzgach wody, z lewej strony zachodziło słońce, kryjąc się w morzu. Przede mną ponad morzem płynęły chmury. A pod moimi nogami, ze stumetrowej wysokości spadał do morza wodospad.

Kanion nie obniżał się do poziomu morza, kończył się urwiskiem nad morskim brzegiem. I teraz stałem nad tą przepaścią jak kompletny idiota.

Iść w górę – to ciągle te same pięćdziesiąt metrów stromego, niemal pionowego zbocza. W dół – sto metrów zupełnie już pionowego.

I co teraz?

Długo tak stałem, patrząc w górę. Czy zdołam wejść po tym zboczu? Biorąc pod uwagę warstwowe podłoże… Pewnie tak. Oczywiście nie teraz, tylko rano.

Tylko co mi to da? Znajdę się na skalistym płaskowyżu wysoko nad morzem.

W dół?

Do krawędzi skały podszedłem na czworakach. Skała porosła mchem i była śliska. Podciągnąłem się do krawędzi i spojrzałem w dół.

Nie, to niemożliwe. Po prostu niemożliwe. Gdybym miał bardzo długą linę, mógłbym ją gdzieś zahaczyć i schodzić powoli obok wodospadu. Ale w wyposażeniu arkańskich komandosów nie było sznura, jedynie motek nici.

Nici bez igły.

Ciekawe, po co?

Odsunąłem się od krawędzi, wyjąłem motek i odwinąłem kawałek nici. Obejrzałem. Nie bawełna i nie jedwab, jakiś syntetyk. Szarpnąłem – nie rwała się.

Odwinąłem długą pętlę, zarzuciłem na występ skalny, wolny koniec nawinąłem z powrotem na motek i zawisłem, podciągając nogi i wisząc na cienkiej białej nitce. Kołysałem się, skakałem i odpychałem nogami od skały. Nić się nie zerwała.