Ha! Teraz przeznaczenie nitki stało się dla mnie jasne. Czymś takim można związać jeńca, można tego użyć jako liny… zapewne.
Tylko jak opuszczać się na takiej cienkiej nici, jeśli nawet jest mocniejsza od liny? Potnie mi ręce w ciągu kilku sekund. Jeśli nawet owinę czymś dłonie, to nie utrzymam nitki. Potrzebny jest jakiś blok…
Czego używają alpiniści i wspinacze?
W pamięci niczym jasny rozbłysk pojawiło się pojęcie: „wielokrążek na jumarach”, ale niestety, nie towarzyszył mu żaden obrazek.
Ale już samo to dawało nadzieję. Skoro budzą się moje zdolności, to znaczy, że jestem w sytuacji wyboru.
Co mam? Wielokrążka nie mam na pewno. Nawet coś mi niejasno zamajaczyło (oczywiście nie z wiedzy funkcyjnych, tylko z podręcznika fizyki czy jakiejś literatury popularnej), że wielokrążek to system bloków, wymyślony niemal w starożytności. Z tego co mam, nie zbuduję go nigdy w życiu. Za to jumar to już w ogóle ciemna mogiła, coś specyficznego. No dobrze, ale wyposażenie alpinistyczne nie może składać się z samych wypasionych urządzeń, musi być coś jeszcze… Coś prostego… A im prostsze, tym lepsze.
Obróciłem nitkę w ręku. Potrzebny mi jakiś mocny metalowy przedmiot, przez który dałoby się ją przeciągnąć, jakiś pierścień. I potem, trzymając za ten pierścień… Nie, to mi nic nie da. Nić powinna się jakoś przeginać, żeby tarcie hamowało moje zejście. Pierścień jest aż za prosty.
A gdyby tak dwa pierścienie? Dwa pierścienie, dwa końce… gwoździk w środku nie jest potrzebny, tylko coś w rodzaju ósemki, przez którą przeszłaby nić.
Obróciłem w ręku automat. Oto i jeden pierścień – osłaniający spust. A oto drugi – okrągły celownik.
Jeśli puszczę nitkę tędy, a potem jeszcze tak, i będę trzymał za kolbę i lufę… to nawet dość wygodne. A co się wtedy stanie z nitką?
Przeciągnąłem nitkę i przeprowadziłem eksperyment na tej samej skale, uprzednio zdejmując magazynek i sprawdzając zamek. Automat trzymał nitkę martwym chwytem. Wisiałem, trzymając się za kolbę i lufę – bardzo wygodnie, tylko nieruchomo.
A gdyby odrobinę pochylić karabin? Osłabić tarcie?
Automat zaczął powoli sunąć po nici i chwilę później dotknąłem kolanami ściany.
Poczułem drżenie. Zrozumiałem, że zejście jest możliwe. Teoretycznie.
Jeśli na motku wystarczy nici. Jeśli nie rozwiąże się węzeł i nie ukruszy skała. Jeśli nić się nie zerwie, i jeśli utrzymam automat. Jeśli nitka nie zaplącze się podczas zejścia. Jeśli, jeśli, jeśli.
W ciągu nocy nazbieram tych „jeśli” cały worek i rano na pewno nie zaryzykuję zejścia.
To znaczy, że mam na to godzinę, nim się ściemni.
Dalej usiłowałem działać bez zastanowienia.
Przeciągnąłem nitkę przez pierścień w automacie. Wolny koniec zawiązałem na występie skały, który wydał mi się bardzo dogodny – biegło tędy wytłoczone przez wodę zagłębienie, nitka nie mogła się ześlizgnąć.
Potem podszedłem do krawędzi urwiska, wziąłem zamach i posłałem motek w dół. Przez chwilę obserwowałem jego lot, potem zniknął mi z oczu.
Miałem nadzieję, że rozwinął się do końca.
I że wystarczyło nitki.
Trzymając się automatu i pozwalając mu sunąć po nici, podczołgałem się do krawędzi skały i spuściłem nogi. Serce waliło mi jak młotem.
Matko kochana, co ja najlepszego robię? Jestem wariatem, kamikadze, samobójcą, masochistą i kandydatem do nagrody Darwina…
Skoncentrowałem się i zsunąłem po skale jeszcze kilka centymetrów. I znowu. I jeszcze raz.
Już. Moja waga teraz przełożyła się na nić. No i trochę na skałę, do której przywarłem. Bryzgi wody wisiały w powietrzu niczym chmura.
Muszę zacząć schodzić…
Pochyliłem automat, pilnując, żeby nitka nie dotykała palców, i płynnie zsunąłem się w dół.
Przez pierwsze dziesięć metrów wszystko szło tak dobrze, że nawet odpuściło mi napięcie. Zaimprowizowany blok – nie wiem, jak nazwaliby go prawdziwi alpiniści – równo i niezbyt szybko sunął w dół po nici. Niczym pająk, wiszący na swojej pajęczynie, schodziłem wzdłuż ściany wody.
A potem zejście było coraz szybsze. Niby wszystko było tak jak przedtem, ale moja konstrukcja z jakiegoś powodu trzymała teraz nitkę znacznie słabiej. Wyrównałem automat, myśląc, że się całkiem zatrzymam, jednak nie, schodziłem wolniej, bardziej komfortowo, ale nadal się poruszałem…
Woda! Tego nie uwzględniłem. Nitka namiękła i siła tarcia, i tak niewielka przy cienkiej nitce, jeszcze zmalała. Ratowało mnie tylko to, że nić tarła również o lufę automatu.
Próbowałem hamować nogami o skałę, ale spowodowało to tylko kilka silnych szarpnięć i przestraszyłem się o trwałość nitki. Statyczne obciążenia wytrzymuje, ale szarpanie to już może być przesada.
Pozostawało liczyć na to, że zejście, które coraz bardziej przypominało zjazd, mimo wszystko nie osiągnie zabójczej prędkości.
Ostatnie metry pokonywałem w dzikim tempie, ręce mi zesztywniały, palce nie chciały się rozgiąć. Do powierzchni morza, bijącego o skały, zostało niewiele, dziesięć, może piętnaście metrów.
I wtedy zobaczyłem wiszący pod moimi nogami motek – nitki jednak nie wystarczyło.
Nie wypuściłem automatu z rąk – po prostu motek z rozpędu rąbnął o pierścień celownika, nić brzęknęła cienko i się zerwała, a ja, koziołkując, poleciałem w dół – w ostatniej chwili odbijając się od skały.
Niebo, skały, wodospad – wszystko wirowało w diabelskiej karuzeli. Zrobiłem chyba ze trzy pełne salta, po czym, absolutnie przypadkiem, wpadłem do wody „na główkę”. Gdyby w okolicy było jakieś jury, mógłbym liczyć na całkiem niezłe oceny za skok, choć pewnie odjęliby mi trochę za, towarzyszące lotowi, rozpaczliwe wycie, lecące oddzielnie automat i lewy but.
Zanurzyłem się na dużą głębokość, upadek wzmogła kipiel wodospadu. Zmusiłem się do otwarcia oczu, na szczęście woda była tu niezbyt słona – i zacząłem płynąć ku światłu, w górę. Bolały mnie uszy, strasznie chciałem odetchnąć – wpadłem do wody na wydechu – ale płynąłem, walcząc z dusznością. To niemożliwe, żeby taki był mój koniec… W takim razie po co to wszystko? Mój bunt, pościg, lodowe pustynie Janusa, to niewiarygodne zejście…
Wypłynąłem wyłącznie dzięki tej myśli: „To niemożliwe, żeby taki był mój koniec”. Chociaż, powiedzmy sobie szczerze, miliony ludzi w swoim czasie zdążyły pomyśleć dokładnie to samo, a potem koniec jednak następował…
Ale ja wypłynąłem.
Otworzyłem usta i wydałem z siebie godną kontynuację tego wycia, z jakim spadałem. Młócąc wodę rękami, łapczywie chwytałem powietrze, w myślach klnąc siarczyście, odpływałem jak najdalej od huczącego wodospadu.
Ponieważ został mi tylko jeden but, zdjąłem go i wyrzuciłem. Wtedy natychmiast ujrzałem pierwszy, unoszący się na powierzchni, ale było już za późno – prawy brat nie wiadomo dlaczego poszedł na dno jak kamień.
W pierwszej chwili wydawało mi się, że strome skały wyrastają prosto z morza, a potem zauważyłem mały kawałek brzegu, utworzony niegdyś przez osypujące się ze skały kamienie. Podpłynąłem do niego, wydostałem się na skały i zastygłem w pozie syrenki, z braku rybiego ogona podciągając pod siebie nogi; i próbując złapać oddech.
Udało mi się! Wszystkim na złość – udało!
14.
Prawdziwy bohater, taki, co to przegryza łańcuchy, jednym splunięciem strąca helikoptery, i lewą ręką załatwia kilkunastu wrogów, powinien robić to wszystko z zimną krwią i bez żadnych emocji. Jednym słowem, powinien przypominać Schwarzeneggera, który właśnie słynął z takich ról. A jeśli taki, na przykład, specnazowiec będzie wrzeszczał, szarpał się, klął, a także barwnie opisywał konsekwencje swojego gniewu – jak bohaterowie, których gra zwykle Bruce Willis – to po kilku latach bohaterskich działań dostanie zawału serca w wyniku licznych stresów i resztę dni spędzi, spacerując po parku i karmiąc gołębie.