Выбрать главу

Ja się chyba nie nadaję na prawdziwego bohatera.

Siedząc na brzegu, zrozumiałem to w całej rozciągłości. Bałem się, bałem się teraz znacznie bardziej niż w czasie zejścia. Trząsłem się, i to wcale nie z zimna – woda była ciepła – ale na samą myśl o tym, jak mogła, jak powinna była się skończyć ta przygoda.

Trochę pocieszało mnie to, że człowiek o bogatszej wyobraźni pewnie narobiłby teraz w spodnie. A jakiś pisarz-fantasta w rodzaju Mielnikowa zrobiłby to jeszcze przed zejściem.

Swoją drogą, takim fantastom to dobrze! Ich bohaterowie mieliby pod ręką cały zestaw profesjonalnego wyposażenia, od zwykłej liny po profesjonalną „ósemkę”. Albo kieszonkowy jednorazowy antygrawitator. Albo śmigiełko, jakie miał Karlsson z dachu – wkładasz spodenki z motorkiem i lecisz, machając ręką do zachwyconych maluchów.

A tu awantura czystej wody, improwizacja, rozpaczliwy pomysł profana… Gdybym komuś o tym opowiedział, matematyk skrytykowałby mnie za kiepskie obliczenia, fizyk za to, że nie uwzględniłem czynnika tarcia, a wspinacz za to, że zaufałem rękom, zamiast zrobić pętlę z paska od spodni i pasa od automatu.

Ech, szkoda, że nie byliście na moim miejscu, mądrale! Gdy czujesz, że z każdą chwilą ogarniają cię coraz większe wątpliwości, gdy rozumiesz, że jeszcze pięć minut i zostaniesz na tej skale jak ojciec Fiodor z powieści Dwanaście krzeseł…

Odpierając w myślach zarzuty hipotetycznych krytyków, uspokoiłem się. Rozebrałem się, wyżąłem mokre ubranie. W nocy będzie zimno, bryzy z brzegu nie należy się spodziewać, siedzę pod klifem o wysokości stu siedemnastu metrów.

Co?

Ósemka?

Klif?

A więc działa!

Przesunąłem ręką w powietrzu, próbując otworzyć portal, ale nic z tego, moje zdolności nie powróciły aż w takim stopniu, pojawił się tylko przebłysk encyklopedycznej wiedzy funkcyjnych.

Może zdołam zrozumieć, co powinienem teraz zrobić?

Skacząc z kamienia na kamień, przebiegłem się po niewielkiej plaży, adrenalina domagała się ujścia.

Zanocować tutaj?

Płynąć wzdłuż brzegu?

Płynąć w głąb morza?

Zaakceptowałbym każdą podpowiedź intuicji, ale nie pojawiło się nic, poza wyrywkowymi wiadomościami z dziedziny geologii i alpinizmu.

Nie płynąć, czekać. Rozpalić ognisko i ogrzać się.

Ta ostatnia myśl była niespodziewanie ostra i przekonująca.

Może instynkty funkcyjnego chronią mnie przez zapaleniem płuc?

Otworzyłem plecak, co właściwie powinienem był zrobić od razu, i wyjąłem przemoczone rzeczy.

Ku mojej radości, ucierpiały znacznie mniej niż się obawiałem. Zapięcie plecaka, wyglądające jak zwykły suwak, praktycznie nie przepuszczało wody do środka. Namiękła tylko rolka papieru toaletowego, bezszmerowo spełniając rolę silikażelu. Pudełko zapałek pozostało suche.

Teraz muszę już tylko znaleźć drewno.

Gałązek i drewienek na małej kamienistej plaży było nieprzyjemnie mało, za to leżały tu całe sterty wodorostów, wyrzucanych na brzeg przez sztormy i przypływy. Rośliny były w zasadzie suche, zgarnąłem je w stos i zastanowiłem się.

Rozgrzać się? Czy właśnie to podpowiadała mi intuicja?

Raczej nie.

Bezlitośnie podarłem instrukcję przeżycia w Opoce, zrobiłem dołek w stercie wodorostów i wcisnąłem tam kawałki papieru. Podpaliłem jedną zapałką, wodorosty broniły się przez kilka sekund, potem zaczęły się tlić.

Ciężko byłoby się ogrzać przy tym ognisku, za to uwędzić – bez problemu. Odsunąłem się jak najdalej, z ciekawością patrząc na swoje dzieło – słup gęstego czarnego dymu, doskonale widoczny na tle urwiska. Słabego płomienia pewnie nie byłoby widać nawet o zmroku, ale dym… dym był imponujący.

Gdyby ktoś spojrzał z morza w stronę brzegu, powinien dostrzec bijący od wody słup dymu na tle skały.

Usiadłem na kamieniu, otworzyłem drugą rację żywnościową i zabrałem się do kolacji. Tym razem na pierwsze była kartoflanka, a na drugie komandos miał zjeść dwa kotlety z fasolą. Dość nietypowe zestawienie, ale teraz nie byłem wybredny.

Pół godziny później, gdy wypaliłem papierosa po kolacji, zobaczyłem na horyzoncie mały kawałek żagla.

* * *

Zapewne w głębi duszy wszyscy ludzie są rasistami.

Nie chodzi mi o to, że każdego człowieka można doprowadzić do tego, że zacznie przeklinać przybyszów, wynosić na piedestał białych, żółtych czy czarnych, i nienawidzić czarnych, białych lub żółtych, w zależności od koloru własnej skóry. Pewnie można, ale nie w tym rzecz.

Chodzi mi o to, że w dowolnej sytuacji kryzysowej podświadomie spodziewamy się spotkać kogoś podobnego do nas. Ja teraz spodziewałem się zobaczyć białych. Najchętniej Europejczyków. A jeszcze lepiej: miejscowych Rosjan.

No, albo kogoś zupełnie niesamowitego: zielone ludziki, ludzi z głowami psów, czy krokodyle na dwóch nogach. W końcu jestem w niewiadomym świecie, który być może jest ojczyzną funkcyjnych. Czy aby na pewno za funkcyjnymi stoją właśnie ludzie, homo sapiens?

Jednak, gdy statek zbliżył się na tyle, że mogłem mu się przyjrzeć – duży, piętnastometrowy jacht, chyba wyłącznie z napędem żaglowym, ale całkiem współczesny – okrągłe szklane bulaje ze lśniącymi, miedzianymi obrzeżami, na dziobie elektryczny reflektor na obrotnicy – zrozumiałem, że załoga składa się z Azjatów. Pomachali do mnie rękami – chyba przyjaźnie. Odmachałem. Z jachtu spuszczono szalupę i dwóch mężczyzn zaczęło energicznie wiosłować.

A może jestem na naszej Ziemi, w południowo-wschodniej Azji? Albo w Nowej Zelandii, podobno rzeźba terenu jest tam wyjątkowo wyszukana, nic dziwnego, że teraz kręcą tam ciągle filmy fantasy…

Szalupa podpłynęła aż do kamieni, dwóch marynarzy zaczęło hamować wiosłami, wyraźnie bojąc się uszkodzenia dna łodzi. Przyjrzałem im się czujnie.

Wysocy, smagli, czarnowłosi, skośnoocy. Ubrani w białe bluzy o dziwnym kroju, zapinane na ramieniu, jak kaftaniki dla dzieci, i białe spodnie. Czemu marynarze tak lubią biały kolor? Przecież chyba ciężko to doprać?

– Skacz! – zawołał jeden z marynarzy, co zabrzmiało ni to jak rozkaz, ni to jak propozycja.

Kamień spadł mi z serca – rozumiałem ich język. Z całą pewnością nie był to rosyjski, ale jednak go rozumiałem.

Nie musiałem skakać, łódka właśnie dobiła do kamieni i mogłem zwyczajnie przejść. Od razu usiadłem na dnie, a marynarze zaczęli wiosłować, oddalając się do brzegu.

Przyglądałem się im bezceremonialnie. Japończycy? Nie. Chińczycy? Też chyba nie, chociaż Chińczycy bywają bardzo różni, jest tam niemal tyle narodów, co w Rosji. Może jacyś Malajczycy, Indonezyjczycy?

W końcu przestałem walczyć ze swoim kretynizmem geograficznym. Jak mówiła jedna moja znajoma, myląc Abidżan i Andiżan, Islandię z Irlandią, Gambię z Zambią: „Czego ty ode mnie chcesz, z geografii w szkole miałam piątkę!”.

Tak czy inaczej marynarze wyglądali bardzo przyjaźnie i nie mieli przy sobie broni.

– Dziękuję – powiedziałem, chcąc zagaić rozmowę. – Bałem się, że zostanę tu na zawsze.

– Dawno siedzisz? – spytał marynarz, drugi popatrzył na niego z dezaprobatą, ale nic nie powiedział.

– Dwie godziny.

– A skąd się tu wziąłeś?

Zdaje się, że mój wygląd nie budził zdumienia. I na pewno nie wyglądali na zaintrygowanych tym, skąd na kawałku brzegu pod urwiskiem wziął się człowiek.