Выбрать главу

– Zszedłem po linie ze skały – odparłem oględnie.

– Oho! – rzekł z szacunkiem marynarz. – Silny jesteś.

– Ta, i walnięty w głowę – wymruczałem, przypominając sobie dowcip o wronie, która leciała przez morze ze stadem dzikich gęsi.

Marynarze zaśmiali się, ale właśnie dopływaliśmy do jachtu i nie było czasu na kontynuowanie pogawędki. Szalupa tańczyła na falach, marynarze ostrożnie przybili do rufy. Wszedłem na pokład jako pierwszy, chwyciwszy za poręcze metalowych schodków wiszących za rufą. Szalupa uciekła mi spod nóg, a gdy znalazłem się na kolejnym schodku, złapały mnie czyjeś mocne ręce i znalazłem się na pokładzie.

Było tu siedem osób – chyba cała załoga jachtu. Kilku marynarzy i dwaj młodzi mężczyźni, których w myślach nazwałem pasażerami – nie mieli na sobie mundurów, tylko luźne kolorowe stroje arabskiego kroju, z wyglądu również Azjaci.

Był też mężczyzna, najstarszy, koło sześćdziesiątki, którego uznałem za kapitana. W każdym razie na głowie miał furażerkę o kapitańskim wyglądzie, ze złocistym znaczkiem w kształcie klonowego liścia. Ale z Kanadą kapitan miał pewnie tyle wspólnego, co i cała załoga… Wyglądał na Chińczyka – był niższy i miał bardzo charakterystyczną twarz.

Kapitan nie odrywał ode mnie wzroku.

Nie, nie ode mnie – od mojego plecaka. Wyraźnie hamował się, żeby nie podejść bliżej i nie pomacać plecaka.

– Dziękuję za ratunek – zwróciłem się do kapitana.

– To święty obowiązek każdego marynarza – odparł kapitan, z trudem odrywając wzrok od plecaka i spoglądając na mnie. To nieprawda, co mówią, że mimika twarzy Chińczyków jest niezrozumiała dla Europejczyka – ten kapitan miał wypisane na twarzy wszystkie emocje: zmieszanie, wątpliwości, obawę i podejrzliwość. – Czy są tu inni ludzie potrzebujący pomocy?

– Wszyscy ludzie potrzebują pomocy, ale na tym brzegu takich nie ma – odparłem dyplomatycznie.

Kapitan skinął głową, z taką miną, jakbym wygłosił mądrość na miarę Konfucjusza, i niespodziewanie zapytał w innym języku:

– Czy należy spodziewać się pościgu lub innych problemów związanych z pana osobą?.

Nie zrozumiał go nikt oprócz mnie. Mimo wszystko przejście do innego świata umieściło w mojej świadomości znajomość innych języków. Nie rozumiałem, na czym polega różnica między tymi językami: zarówno ten, którego używałem, rozmawiając z marynarzami, jak i ten, którym rozmawiałem z kapitanem, nie miał nic wspólnego ani z rosyjskim ani z angielskim. Po prostu wiedziałem, że to już inny język – i że dla kapitana nie jest językiem ojczystym.

– Nie sądzę, żeby w najbliższym czasie mogło dojść do problemów tego rodzaju - odpowiedziałem w tym samym języku, zrozumiałym tylko dla mnie i dla kapitana.

Zdaje się, że było to coś w rodzaju sprawdzianu. Kapitan skinął głową i do jednego z marynarzy zwrócił się już po „chińsku”, jak ochrzciłem język, którym posługiwała się załoga.

– Odprowadź naszego szanownego gościa do mojej kajuty, pomóż mu się przebrać w suche rzeczy i nakarm go.

Po czym znowu zwrócił się do mnie, wyraźnie budząc podziw załogi znajomością języków obcych:

– Uniżenie proszę o wybaczenie mojej nieobecności. Brzeg jest niebezpieczny ze względu na kamienie w wodzie i muszę na razie pozostać na górze.

Chyba znałem ten język lepiej od niego, bo odpowiedziałem:

– Obowiązkiem kapitana jest pozostanie na pokładzie, gdy wokół są rafy. Proszę prowadzić statek, będę czekał na pana tak długo, jak długo będzie trzeba. Dziękuję za gościnę.

Kapitan, bogatszy o słowa pokład i rafy, oddalił się w zadumie, a mnie uprzejmie zaprowadzono do nadbudówki na rufie – nie wiem, jak się to nazywa, wiedza funkcyjnego zniknęła, a moja wiedza marynistyczna ograniczała się do książki Wyspa skarbów i filmu Piraci z Karaibów, czyli do zera.

Niewysokie drzwi, krótki korytarz, drzwi po obu stronach i na końcu korytarza. Zaprowadzono mnie do tych ostatnich. Nie były zamknięte, ale marynarz pchnął je z wyraźnym respektem.

Kapitańska kajuta była niewielka, zresztą nie należało się tu spodziewać komnat pałacowych. Trzy metry na trzy, na całą szerokość statku – zamknięte na głucho bulaje wychodziły na obie burty. Jasne żarówki pod sufitem, boazeria na ścianach, na niej zdjęcia w ramkach i najróżniejsze drobiazgi, stół, cztery krzesła, dość szerokie łóżko, mały stolik, czy raczej sekretarzyk, pod ścianą. Minutę później inny marynarz przyniósł mi stosik suchych ubrań (dokładnie takich, jakie sam nosił), po czym zostawiono mnie samego.

Odsunąłem krzesło od stołu obiadowego (ciekawe, kto dostępuje zaszczytu jadania obiadów z kapitanem? Pasażerowie?), zarejestrowałem, że na wypadek kołysania nóżki są umieszczone w specjalnych szczelinach, usiadłem i odetchnąłem.

To chyba całkiem przyjaźni ludzie, w każdym razie na piratów nie wyglądają.

A więc, co my tu mamy?

Mamy świat, który raczej nie jest moim światem. Mamy poziom rozwoju mniej więcej taki jak u nas, albo na Werozie. Co oni tu mają zamiast Chin? Jakiś tam Łytdybr?

Ale na siedzibę funkcyjnych mi to nie wygląda. Weroz to czy nie Weroz?

Co jeszcze wiem?

Bywają tu żołnierze Arkanu – kapitan poznał mój plecak i zwrócił się do mnie w języku, który dla niego łączył się z tym plecakiem. Czyli co, znam teraz język funkcyjnych? Jakiś szczególny język, którego znajomość jest rzadkością i sugeruje wysoką pozycję mówiącego, dostęp do tajemnic państwowych?

Ciekawe…

Przebrałem się – ubranie było w sam raz, jak to dobrze, że tubylcy są raczej wysocy – i rozejrzałem uważniej.

Następne pięć minut zadało moim teoriom dotkliwy cios.

Po pierwsze, znalazłem źródło elektryczności na statku.

Nad stoliczkiem, który wyraźnie służył kapitanowi za biurko, umocowano (w wypolerowanych do blasku pierścieniach z brązu) szary cylinder, przypominający potężny, piętnastocentymetrowy kondensator elektrolityczny. Metalowa osłona, szklane denko (odniosłem wrażenie, że cylinder zamocowano do góry dnem) i dwa miedziane sworznie wystające ze szkła. Do sworzni przymocowano zaciski-żabki, którymi kończyły się wchodzące w ścianę grube kable. Cylinderek buczał cicho i pachniał ozonem, z zewnątrz całą konstrukcję chroniła przyśrubowana do ściany brązowa siatka, coś w rodzaju osłony.

Być może się myliłem. Być może był to jakiś specyficzny ozonator i prąd wcale nie szedł przewodami, lecz był dostarczany do cylindra. Ale byłem gotów się bić o zakład, że to właśnie jest źródło energii, zasilające żarówki na całym jachcie, choć zupełnie niewiarygodne, biorąc pod uwagę rozmiary cylindra. Ani na Ziemi, ani tym bardziej na Werozie o takich technologiach nie było mowy.

Po drugie, dostrzegłem na ścianie kilka zdjęć, dość dobrej jakości, ale czarno-białych, tylko jedno było ręcznie pomalowane. Akurat to „kolorowe” niespecjalnie mnie zainteresowało, choć wynikało z niego, że kapitan miał niską, niemłodą już żonę, a także co najmniej trzech dorosłych synów i córkę. Albo trzech synów, z których jeden był już żonaty, nieważne. W końcu i tak nie podejrzewałem, że znalazłem się w świecie zamieszkanym wyłącznie przez mężczyzn.

Za to inne zdjęcia były znacznie bardziej użyteczne.

Na jednym z nich, wówczas wyraźnie młodszy, stał kapitan, w towarzystwie kilku mężczyzn, Europejczyków. To też jeszcze o niczym nie świadczyło, w końcu nie spodziewałem się, że natrafiłem na ludzkość złożoną z samych Azjatów. Najciekawsze było tło… Mężczyźni stali na pagórku, za którym widniały ruiny miasta.