Выбрать главу

– Zjemy kolację?- zaproponowałem.

Jedzenie na tacach wyglądało bardzo apetycznie – górka pierogów na talerzach splecionych z pędów bambusa, zawiesista zupa w filiżankach, maleńkie koperty z liści, kryjące jakiś farsz.

Kapitan zaczął się denerwować.

– Wszystko już zastygło, panie Kiryle.

– Ostygło - poprawiłem odruchowo, powoli zaczynając rozumieć, co się dzieje.

– Każę podgrzać… jedną chwileczkę… – Zręcznie ujął obie tace i wybiegł ze swojej kajuty.

Aha.

Chyba udało mi się uniknąć jakiejś egzotycznej przyprawy w zupie. Dobrze jeszcze, gdybym po prostu mocno zasnął i obudził się ze związanymi rękami i nogami. A przecież mogłem zasnąć snem wiecznym i… zastygnąć do rana.

Poczekałem na powrót kapitana i demonstracyjnie ziewnąłem.

– Obawiam się, że straciłem apetyt. Kiedy zawijacie do jakiegoś portu?

– O świcie. – Kapitan chyba już wiedział, że wszystko zrozumiałem, i teraz marzył tylko o jednym: uciec jak najdalej ode mnie. – Morze jest niespokojne, zostanę całą noc na wachcie, panie Kiryle…

Tak, zdaje się, że nie mamy już szans na serdeczną rozmowę. Jak powinien zachować się Człowiek-nad-ludźmi, który wie, że chciano go otruć? Dumny funkcyjny, przeciwko któremu może nieświadomie, ale jednak coś knuł tępy tubylec? Rzecz jasna, funkcyjnemu nic nie groziło, jego organizm przetrawiłby i zneutralizował każdą truciznę, ale już sam fakt…

– Poszedł won - powiedziałem bez złości. – I jeśli w nocy ktoś podejdzie do tych drzwi, będzie to jego ostatnia noc!

Kłaniając się niezgrabnie, kapitan wyskoczył ze swojej własnej kajuty. A ja usiadłem na koi, powoli się uspokajając. Wziąłem z biurka Pracowitego sługę i złotą bruzdę, przekartkowałem… Tak, młodemu czarodziejowi coś takiego nie śniłoby się nawet w wieku rębajły.

Po chwili poszukiwania udało mi się znaleźć wyłącznik – wymyślny, zrobiony z brązu i ebonitu. Wyłączyłem światło, zrobiło się zupełnie ciemno. Jacht się kołysał, woda tłukła o burtę, chyba płynęliśmy dość szybko.

Znalazłem koję i położyłem się z twardym postanowieniem, że nie zmrużę oka do rana. I oczywiście od razu zasnąłem jak suseł.

15.

Czy nam się to podoba, czy nie, przymus i groźby stanowią integralną część naszego życia. I nie chodzi tu o kategoryczne ultimatum, które jeden kraj wystosował do drugiego, nie chodzi o bandytę wymachującego nożem, czy surowego milicjanta Chodzi o najprostsze sytuacje z dnia codziennego.

„Jak nie zjesz kaszy, nie obejrzysz kreskówki! „.

„Jak dostaniesz trójkę na semestr, nie kupimy ci rolek!”.

„Jak zawalisz sesję, pójdziesz w kamasze!”.

„Jeśli jeszcze raz zobaczę cię z Maszką, koniec z nami!”.

„Jak wrócisz ze spotkania pijany, będziesz spał na kanapie!”.

„Ten, kto nie zostanie po godzinach, może już pisać podanie o zwolnienie na własną prośbę!”.

„Jak nie przyniesie pan zaświadczenia, nie wyliczymy emerytury!”.

Obawiam się, że nawet po śmierci usłyszymy: „Bez harfy i aureoli do raju nie wpuszczamy!”. Zmuszanie, przekonywanie, przymuszanie – o, to cała sztuka. I my, chcąc nie chcąc, uczymy się tego, łykając niesmaczną kaszę i żebrząc u nauczyciela o czwórkę. Jeśli jednak człowiek nie jest w tej kwestii profesjonalistą, nie powinien grozić.

Zrozumiałem to rano, gdy się ubrałem, wyszedłem na pokład i zobaczyłem, że jestem zupełnie sam.

Przesadziłem. Tak, to była smutna prawda – przesadziłem z groźbami. Dzielny kapitan Wan Tao (o dzielności mówię bez cienia ironii) zawinął do portu, przycumował i zmył się wraz z załogą, porzucając cały swój dobytek. Widać nie spodziewał się niczego dobrego po funkcyjnym, któremu w dodatku się naraził.

– Tak naprawdę to jestem dobry… – wymruczałem, stojąc na pokładzie. Ale nikt mnie nie usłyszał.

Tu również były góry, ale już normalne, nadmorskie góry, niezbyt wysokie, takie jak na Krymie. Ze zboczy gór ku morzu schodziło miasto – zwykłe nadmorskie miasto, kilkusetletnie, u nas takie miasteczko byłoby oblężone przez turystów. Wzdłuż brzegu biegły liczne cumowiska, dalej było widać plażę, zwykłą, miejską, od rana pełną ludzi. Wszystko wyglądało tak banalnie, jakbym znalazł się gdzieś na Ziemi.

Ale jednak już po chwili rzucały się w oczy pewne różnice.

Po pierwsze, nigdzie nie było widać anten, kabli, czy latarni elektrycznych. Najwyraźniej nie używano tu elektryczności.

Po drugie, budynki były w większości typowo śródziemnomorskie, europejskie. Ale wyżej w górach było widać dachy pagód, i w ogóle w architekturze wyczuwało się koloryt azjatycki. Miejscowe Chinatown?

A po trzecie, bardzo wysoko w górach, oddzielony od miasta zielonym pasem lasu, wznosił się zupełnie niepasujący tu gmach, przypominający futurystyczny wieżowiec: szkło, metal i beton, zagięte łagodnie wokół niewidocznego ośrodka. Wyglądało to jak… jak złożony do połowy wachlarz, skręcony wokół własnej osi. Budynek do tego stopnia tu nie pasował, że nie od razu się go dostrzegało, zupełnie jakby świadomość wyparła go jako zbyt irracjonalny.

Od razu poczułem się lepiej.

To „coś” należało do funkcyjnych. To był ich budynek, równie żywy jak moja wieża.

Znalazłem serce ciemności! Lśniące, szklane serce!

– Ha, ale się zabawimy! – powiedziałem, raczej dodając animuszu sobie, niż grożąc swoim wrogom.

W mojej głowie powoli łączyły się kawałeczki puzzli.

Kto powiedział, że ojczyzna funkcyjnych to raj na ziemi, królestwo najwyższej techniki, nietknięta przyroda, piękno, bogactwo i powszechna szczęśliwość? Zresztą, może kiedyś tak właśnie było. Kiedyś.

A teraz to Ziemia-szesnaście. Wypalona pustynia, zatrute powietrze, płonąca ziemia, radioaktywne promieniowanie, ruiny wielkich miast – niemal wszędzie. Tylko w jakichś odległych zakątkach planety, na wyspach lub przy cierpliwym, uzdrawiającym oceanie przetrwały ludzkie osady. Tu żyją zwykli ludzie, którzy dawno temu zapomnieli o przeszłości swojego świata. A także ci funkcyjni, którzy przeżyli globalną katastrofę.

Co się z nimi stało? Wojna jądrowa, a może coś znacznie gorszego? Jakiś eksperyment, który wyrwał się spod kontroli? Zużycie zasobów? Upadek asteroidy? A może wszystko naraz?

Umierający świat. Ludzie, grzebiący w ruinach w poszukiwaniu artefaktów cywilizacji, która odeszła. Funkcyjni-nadzorcy, którzy wolą eksperymentować w innych światach… a może szukają drogi ratunku dla swojego świata?

Nie zimny, bezlitosny rozum, który eksperymentuje z myszkami w klatkach, jak kiedyś myślałem, lecz wystraszeni, zdezorientowani Ludzie-nad-ludźmi, którzy ze swojego świata przenieśli się do innych.

Tak czy inaczej, właśnie tu jest ich serce. Ich ojczyzna.

I mam prawo postąpić z nimi jak zechcę – za to, co oni narobili na Ziemi, Werozie, Opoce, Arkanie. Przecież nawet Arkan jest tylko narzędziem, główną przystanią, bazą, ale nie ojczyzną.

Nie ma nic straszniejszego od ciosu w plecy, ciosu, którego się nie spodziewasz. Tutaj pewnie nawet nie otwierają się zwykłe portale, zapewne zdołali zablokować zamieszkane zakątki swojego świata, ukazując celnikom jedynie radioaktywne pustynie.