Выбрать главу

Ale ja przeszedłem. Mnie się udało. Gdzieś coś poszło nie tak, zdobyłem więcej siły niż przysługuje szeregowemu funkcyjnemu…

Wzdrygnąłem się. Nie ma co sterczeć na pokładzie, wzbudzając ciekawość aborygenów. Schodząc z powrotem do kajuty, znalazłem na korytarzu swoje ubranie, złożone starannie w kostkę – czyste i chyba nawet uprasowane. Na ubraniu leżała para miękkich pantofli, nawet dobry rozmiar. Załoga zmyła się ze statku, ale mimo wszystko wykonała wszystkie polecenia niebezpiecznego gościa, próbując go ugłaskać. Początkowo wahałem się, czy przebrać się w swoje ubranie, a potem uznałem, że lepsze to, niż paradować w stroju marynarza.

Podobnie jak nie umiałem grozić, nie umiałem też kraść. Jeśli oczywiście nie brać pod uwagę wypadku, gdy w magazynie znalazł się niezaksięgowany twardy dysk, a mój właśnie zaczął się sypać. To głupstwo, w firmach komputerowych nie ma menedżerów, którzy nie zaopiekowaliby się bezpańskim dobrem.

A teraz właśnie miałem zamiar okraść swoich wybawców.

Kajut marynarzy nawet nie sprawdzałem, na pewno nie są idiotami i nie zostawili na porzuconym statku pieniędzy czy innych wartościowych rzeczy. Za to przeszukałem kajutę kapitańską – i niestety, miałem pecha. Albo przezorny Wan Tao nie woził ze sobą pieniędzy, albo nie udało mi się znaleźć skrytki. Chyba raczej to drugie. Wzbogaciłem się jedynie o garść drobniaków, o dziwo, aluminiowych, oraz trzy banknoty pięciomarkowe. Epoka dolarów i euro ustąpiła miejsca odwiecznym markom? Pewnie nie, chyba tutejsze marki nie miały nic wspólnego z europejskimi. Napisy były dwujęzyczne, jeden hieroglificzny, u podstaw drugiego leżała łacina. Chiński i „wysoki”? Możliwe. W zakresie liczebników język wysoki mógł znać cały naród. Niestety, nie mogłem teraz spojrzeć na te języki „z boku” i porównać ich z ziemskimi – umiejętność swobodnego porozumiewania się nimi jakby wyparła z pamięci inne języki.

Znacznie cenniejszym znaleziskiem była mapa. Niestety (właściwie należało się tego spodziewać), nie była to mapa Ziemi, lecz miejscowa mapa morska. Widniała na niej wyspa – wyciągnięta z lewej strony w prawo, pocięta zatokami od północy i bardziej równa na południu. Zaznaczono mielizny, jakieś okoliczne wysepki, szlaki wzdłuż brzegu oraz szlaki prowadzące do wysepek. Zdaje się, że wyspa była całkiem spora. Z mapy wynikało, że jej centrum stanowiła pustynia, pośrodku której się zmaterializowałem, a na brzegach leżały jakieś miasta. I chyba teraz znalazłem się w największym z nich, o nazwie Ajrak, na środku północnego brzegu.

Gdybym był mocniejszy z geografii, może zdołałbym się zorientować, w jakiej części planety się znalazłem.

Studiowałem mapę jeszcze przez jakiś czas i w końcu odłożyłem ją na miejsce. Kradzież narzędzi pracy kapitana byłaby strasznym świństwem, zresztą mapa nie była mi do niczego potrzebna.

Chyba najcenniejszym przedmiotem na statku był cylinder zasilający. Wyraźnie był echem przeszłości tego świata i pewnie sporo kosztował. Wahałem się chwilę, ale prócz kwestii moralnych należało wziąć pod uwagę również ewentualną reakcję kapitana. Utrata tak cennej rzeczy mogła się okazać silniejsza niż strach. Czy naprawdę zależało mi na problemach z tutejszą milicją?

Nie. Zostanę przy drobniakach.

Zarzuciłem plecak na ramię, wyszedłem na pokład i podszedłem do pirsu. Jacht był bezpiecznie przyciągnięty do ściany wyłożonej wiązkami wikliny. No tak, skąd mieliby wziąć stare opony pełniące rolę amortyzatorów w naszych jachtklubach… Zeskoczyłem na brzeg i poczułem, że wyspa się pode mną kołysze. No proszę, rzeczywiście po nocy spędzonej na jachcie człowiek ma wrażenie, że ląd się chwieje…

Ruszyłem w stronę miasta. Minąłem rybackie łódki, z których wyładowywano połów, minąłem szwendające się grupki nastolatków, grubego faceta, który coś surowo klarował dwóm drabom, stojącym ze spuszczonymi głowami.

W tłumie było wielu Azjatów, nie brakowało też Europejczyków, wśród nastolatków zauważyłem Murzyna i jeśli tylko mi się nie przywidziało, to również chłopca o charakterystycznej twarzy australijskiego aborygena. Pomieszanie ras i narodów, nowy Babilon, zbudowany na gruzach świata. Potomkowie tych, którzy przeżyli. Albo zostali uratowani i przeniesieni tutaj, do podnóża wieżowca-wachlarza.

Usiłowałem nie gapić się na przechodniów, ale pewnie mój strój i wygląd zdradzały, że jestem obcy. Chociaż, stroje i twarze były tutaj tak zróżnicowane, że chyba niepotrzebnie się obawiałem.

O, tam stoi, wystawiając twarz na poranne słońce, miejscowy alkoholik w podartych spodniach i brudnej bluzie. Można by go przenieść na ulice Moskwy albo do nowojorskiego metra – pasowałby wszędzie. I pewnie nawet nie zauważyłby różnicy.

A tam dźwiga ciężki worek jasnowłosy biały chłopak o tak arystokratycznej twarzy, że gdyby go umyć i przebrać, mógłby śmiało iść na przyjęcie do królowej angielskiej; bez trudu wtopiłby się w towarzystwo lordów, sirów i parów.

Czyli wszystko w porządku, po prostu wtopię się w tłum. Miasteczko wygląda na spore, pewnie ma dwieście, trzysta tysięcy mieszkańców, muszą tu bywać przyjezdni, skoro są kupcy i marynarze. No cóż… teraz muszę tylko znaleźć jakąś przystań, ukryć się, odpocząć, zgromadzić informacje i szykować się do wyprawy w góry. Pewnie do wieżowca nie prowadzą przetarte szlaki, ale, z drugiej strony, nie spodziewałem się kordonów. Funkcyjni na pewno czują się tu bezpieczni.

Dwadzieścia minut później już trochę orientowałem się w strefie przyportowej. Były tu magazyny (idealne miejsce na portal celnika, szkoda, że na Ziemi-szesnaście portale wychodzą wyłącznie w bezludnych częściach świata), kilka sporych targów, gdzie właśnie sprzedawano poranny połów, oraz dzielnice mieszkalne – raczej niezbyt eleganckie, skoro sąsiadują z targami i magazynami. Zresztą, z moimi skromnymi finansami nie mam co szukać eleganckich miejsc. Jak zdołałem zrozumieć z szyldów restauracji i hotelików, nocleg kosztował jedną markę (ale gdy płaciło się za tydzień z góry, wychodziło tylko pięć marek), a obiad można było zjeść za dwadzieścia-trzydzieści kopiejek. No dobrze, nie kopiejek, tylko miejscowych odpowiedników tychże. Z jakiegoś powodu mój funkcyjny „automatyczny tłumacz” zmienił miejscową walutę na marki, a te podzielił na sto kopiejek, zapewne przypadkiem. Równie dobrze mogłem odczytywać szyldy jako „jedna noc – jeden juan, jeden obiad – dwadzieścia pięć centymów”.

W końcu wybrałem mały hotelik w dwupiętrowym, ale wąskim budynku, wciśniętym między wyższe i szersze gmachy. Może wybrałem go dlatego, że to „wciśnięcie” przypominało budynki funkcyjnych? A może skusiło mnie specyficzne poczucie humoru właścicieli, którzy nazwali swój zakład: „Rudy koń bez jaj”? To znaczy, dla tubylców nazwa brzmiała zapewne: „Rudy wałach”.

Wszedłem do hotelu – brzęknął dzwoneczek przy drzwiach – i rozejrzałem się. To chyba była hotelowa restauracja, żadnego westybulu nie widziałem. Cztery nieduże stoły, krzesła, za nimi schody prowadzące na górę. Krzepka ruda dziewczyna przecierająca stoły odwróciła się do mnie, schowała szmatę do kieszeni fartuszka i spytała:

– Śniadanie?

– Chciałbym się tu zatrzymać.

– Dlaczego nie? – spytała dziewczyna. – A czemu właśnie u nas?

– Spodobała mi się nazwa.

– Rudy wałach? Zna pan tatusia?

– Ee… – stropiłem się. – Obawiam się, że nie. A to, co… no…

– No? Na jego cześć, a co pan myślał? – Dziewczyna podeszła do szafki przy ścianie, wyjęła zasmarowany notes i ogryzek ołówka. – Wie pan, ile mamusia nas ma?

– Siedmioro? – zasugerowałem nie wiadomo po co. Styl mówienia dziewczyny był bardzo zaraźliwy.

– Siedmioro? A może jedenaścioro?