Выбрать главу

– Wiedziałeś – prychnął kierowca. Samochód leciał po nocnej szosie. Trzęsło, wyremontowana na wiosnę droga znów była rozjeżdżona.

Skąd wiem, kiedy naprawiali tę drogę? Skąd znam odległości między miastami?

I wreszcie, skąd wiem, że żona kierowcy ma na imię Oksana, że jest młodsza od niego o dziesięć lat i resztę tej nocy spędza w łóżku sąsiada – za milczącym przyzwoleniem matki, która z nimi mieszka. A imienia kierowcy nie znałem.

Czyżby to jakieś resztki zdolności funkcyjnego, przejawiające się od przypadku do przypadku?

– Dziwny jesteś – powtórzył kierowca.

– Wiem.

– Co dla ciebie ważniejsze: dojechać jak najszybciej do Charkowa czy nie czuć się frajerem?

– Dobre pytanie. Chciałoby się i jedno, i drugie. Ale najważniejsze to dojechać.

– To wysadzę cię w Biełgorodzie na dworcu autobusowym, zaprowadzę do miejscowego taksówkarza. Oni mają na granicy wszystko załatwione, przewiozą cię szybko, mnie by ze trzy godziny obrabiali. Taka przyjemność będzie cię kosztowała pięćset rubli.

– Aha. – Skinąłem głową. – Jasne. A za ile byś mnie dowiózł do Biełgorodu, gdybyśmy od razu się tak dogadali?

– Za trzy tysiące na spoko – odparł kierowca z nieukrywanym zadowoleniem.

– Jasne. Cóż, będę miał nauczkę.

Przez jakiś czas jechaliśmy w milczeniu, w końcu kierowca powiedział:

– Wiesz co, zapłacę za ciebie tę pięćsetkę w Biełgorodzie.

– Czemu? – zainteresowałem się. – Przecież nie wymagam…

– Jestem taksówkarzem, nie szmaciarzem. – Kierowca wyjął z paczki camela. – To moja praca i chcę być uczciwy. No… – zerknął na mnie spode łba – potargować się, zażądać więcej forsy to normalna sprawa. Gdybyś był Ukraińcem, to dopiero bym z ciebie skórę zdarł. Ale skoro się nie wściekasz, nie żądasz, żeby ci zwrócić pieniądze, to i ja postąpię uczciwie. Tak sobie myślę, że gdyby wszyscy u nas zaczęli pracować z pasją, z szacunkiem do swojego zawodu, to wszystko by się ułożyło.

Chciało mi się śmiać, ale nic nie powiedziałem i nawet skinąłem głową, zgadzając się z tym hasłem, godnym prawdziwego funkcyjnego.

* * *

Takie krótkie znajomości to dziwna sprawa. Zwykle zdarzają się w podróży, ale czasem też w rodzinnym mieście. Spotykamy się, rozmawiamy, jemy, pijemy, czasem się kłócimy czy uprawiamy seks, a potem rozstajemy na zawsze. Ale przypadkowy kumpel od butelki, z którym najpierw się zaprzyjaźniliście, a potem pokłóciliście, nudząca się młoda konduktorka, z którą spędziłeś noc ze stukiem kół w tle, oraz, w bardziej prozaicznym wariancie, taksówkarz, który wiezie cię kilka godzin – wszyscy oni są fragmentami losu, który się nie wydarzył.

Z kumplem od butelki mogłeś pokłócić się tak, że on zabiłby ciebie, albo ty jego.

Konduktorka mogła zarazić cię AIDS, albo przeciwnie – zostać wierną i kochającą żoną.

Taksówkarz mógł się tak zająć rozmową, że wjechałby na słup albo utknął w korku. Nie zdążyłbyś do pracy, dostał naganę od szefa, musiałbyś zmieniać pracę, może nawet wyjechałbyś do innego kraju, tam spotkałbyś inną kobietę, rozbił cudze małżeństwo, porzucił własną rodzinę.

Każde spotkanie to rzut oka na świat, w którym mógłbyś żyć. Zręczny urzędnik Sasza i ten prowincjonalny kierowca, któremu po nocach żona przyprawia rogi, to los, który się nie dokonał. Zawsze mnie to ciekawiło. A jeszcze bardziej od chwili, gdy zrozumiałem, jak łatwo wymazać z rzeczywistości nasze losy.

Wciskając ręce w kieszenie (nawet tu, na południu, było zimno), szedłem przez poranne, budzące się miasto. Szkoda, że nie spytałem Wasylisy o adres. Chociaż, skąd mogłem wiedzieć, że kiedykolwiek mi się przyda.

W jakiejś knajpce z lekką naleciałością ukraińskiego kolorytu zamówiłem porcję pierożków, talerz barszczu, kawę, a po chwili wahania również kieliszek koniaku – na rozgrzewkę. O dziwo, pierożki były smaczne i ręcznie klejone, do barszczu podano bułeczkę pachnącą apetycznie czosnkiem, kawa okazała się porządnym espresso, a koniak (a raczej ukraińska brandy) nie budził odruchów wymiotnych. Poza tym, do knajpki zaczęły zaglądać młode dziewczęta o podwyższonej – w stosunku do Moskwy – klasie urody. Przy piątej albo szóstej z kolei poczułem silne pragnienie zawarcia znajomości i uznałem, że najlepiej będzie, jeśli dopiję kawę i wyjdę na mżący deszcz.

Ale ulica również nie przyniosła ulgi. Najwyraźniej w pobliżu był jakiś wydział, a może nawet uniwersytet (czy w Charkowie jest uniwersytet? Nie wiedziałem, a intuicja milczała) i studenci szli na pierwsze zajęcia. Minutę później przyłapałem się na tym, że otwarcie gapię się na idącą nieopodal mnie dziewczynę, a ta uśmiecha się zachęcająco – i gwałtownie skręciłem w zaułek, mrucząc pod nosem: „Czas się żenić, paniczu…”.

Niestety, nie przyjechałem tu po narzeczoną. Ani na pierożki.

Siadłem na ławce na podwórku starego, dwupiętrowego domu – odpadający tynk, podparte kawałkami szyn małe balkoniki z pękatymi, wyszczerbionymi tralkami, rzadkie szklane klatki na tle starych, szarych ram okiennych. Ten budynek miał w sobie coś nieuchwytnie moskiewskiego – coś ze starej powojennej Moskwy. Może budowali go moskiewscy budowniczowie? W czasie wojny Charków został prawie doszczętnie zniszczony, kilka razy przechodził z rąk do rąk. Odbudowywano go od podstaw, odbudowywał cały kraj, nic dziwnego, że miejscami przypomina Moskwę, a miejscami inne miasta.

Jak znaleźć tu kobietę o imieniu Wasylisa? Gdy jeszcze byłem celnikiem, miałem poczucie kierunku, które pomagało mi wrócić do ukrytego w starej wieży skrzyżowania światów, ale obcych portali nie czułem nawet wtedy, a funkcyjnych poznawałem jedynie przy spotkaniu twarzą w twarz.

Mój pomysł – przyjechać do Charkowa, odnaleźć Wasylisę i poprosić ją o pomoc – od początku był bardzo wątpliwy. To prawda, że od razu poczuliśmy do siebie sympatię, a do nieznanych nam władców marionetek, którzy uczynili z nas funkcyjnych, odnosiliśmy się wrogo. Z tego, co zrozumiałem, Wasylisa w ogóle była odludkiem, rzadko kontaktowała się z kolegami.

Ale skąd myśl, że ni z tego, ni z owego zacznie mi pomagać, stawiając wszystko na jedną kartę?

Tylko dlatego że znam ją trochę lepiej niż innych celników? Zresztą, nawet to było wątpliwe, z niemieckim celnikiem też gadało mi się bardzo przyjemnie, prawie się zbrataliśmy.

Ogarnięty tymi niewesołymi rozmyślaniami paliłem, mokłem i wpadałem w depresję. Co ja tu robię? Czy nie lepiej powiadomić funkcyjnych, że nie mam zamiaru z nimi walczyć, że mogą zostawić mnie w spokoju? Mógłbym wrócić do domu. W pracy dostanę opieprz, ale przyjmą mnie z powrotem. Zresztą, łaski bez. Czy mam zamiar do końca życia wciskać pryszczatym podrostkom „coolowe karty graficzne”, a starym księgowym udowadniać, że „ten komputer jest bardzo potężny, ma myszkę, monitor i Internet”? Wstąpię na uniwersytet, na wydział matematyczno-fizyczny. Żeby… tego… wynaleźć maszynę do wędrowania między światami. Zajrzę na Ziemię-jeden… albo nie, lepiej na Ziemię-zero, która, jak przypuszczałem, stała za tym wszystkim. I urządzę im małe piekiełko. Z dwoma mieczami na plecach, z automatem w ręku, uprzednio polewając się święconą wodą i opanowując tybetańską magię. Wszystko w duchu pisarza-fantasty Mielnikowa.

Pomyślałem o Mielnikowie i od razu przypomniał mi się Kostia.

I wtedy poczułem się naprawdę parszywie. Wstałem, zgasiłem drugiego papierosa, którego zapaliłem zaraz po pierwszym, i ruszyłem przez podwórko.

Charków to duże miasto. Ma metro i całą resztę, a przede wszystkim ogromną liczbę domów. Nie oszczędzali tu powierzchni, budynki z rzadka rosły w górę.