– Jeśli wszystkie są takie jak pani, to czemu nie. – Uśmiechnąłem się znacząco.
Dziewczyna zastanowiła się i też się uśmiechnęła.
– Tylko niech pan tak nie żartuje przy mamie, bo wie pan co będzie?
Już zrozumiałem, że nie muszę odpowiadać na wszystkie jej pytania.
– Na pierwszym piętrze nie ma miejsc? – zapytała dziewczyna siebie albo notes. – Nie ma? A na drugim też nie ma? A na mansardzie będzie pan mieszkał?
– Będę.
– Na jeden dzień?
– Na tydzień.
– Piątka.
W milczeniu podałem banknot, który został przyjęty bez żadnych uwag i od razu zniknął w kieszeni fartucha.
– Śniadanie już się skończyło, wie pan?
– Nie, nie wiem.
– No dobrze, ale chce pan jeść?
Skinąłem głową.
– Mamo? – Dziewczyna podniosła głos. – Mamo, zostało coś?
Otworzyły się niepozorne drzwi, zapachniało jedzeniem.
– Czego chcesz.
W odróżnieniu od córki matka lekceważyła intonację pytającą. Rozumiałem ją, jedna taka dziewczyna to w rodzinie aż nadto.
– Gość, zgadza się mieszkać w mansardzie, zapłacił za tydzień z góry, nakarmimy?
– Nakarmimy.
Siadłem przy już uprzątniętym stole. Bohaterska matka nie zjawiła się, jedzenie przyniosła dziewczyna. Małe kawałki smażonej ryby, kromka chleba, gęsty sos, imbryk i filiżanka, pałeczki, nie jednorazowe, ale czyste. Tak, chińska kultura pod pewnymi względami odniosła pełne zwycięstwo.
– Smakuje? – zapytała dziewczyna, patrząc, jak maczam rybę w sosie.
Dobrze, że w Moskwie nie brakuje japońskich i chińskich restauracji – nieumiejętność posługiwania się pałeczkami mogłaby zaskakiwać.
– Tak – odparłem. Co prawda danie nie było jakimś specjałem, poza tym nigdy nie jadłem ryby na śniadanie, ale za to była świeża, i to wiele wynagradzało.
– Jest pan przyjezdny?
– Po co zatrzymywałbym się w hotelu, gdybym nie był przyjezdny?
– Może żona wygoniła pana z domu? – powiedziała w zadumie dziewczyna, wyraźnie myśląc o swoich sprawach.
Nie zdążyłem odpowiedzieć na tę interesującą sugestię – drzwi wejściowe lekko się uchyliły, wsunęła się chuda ręka i szybkim ruchem przytrzymała dzwoneczki. W ślad za ręką do hotelu wcisnął się chudy, niemłody i niewysoki łysiejący rudzielec. Słowo „konus” idealnie oddawało jego wygląd.
– Tatuś! – zawołała dziewczyna. – To ty? Mama obiecała, że cię zabije, wiesz?
– Wiem, wiem – szepnął mężczyzna, wsuwając się do środka. – Pracowałem.
– Pracowałeś? – spytała z niedowierzaniem dziewczyna.
– Tak, pracowałem! – odparł twardo rudy koń z defektem anatomicznym. – O!
Wyjął z kieszeni garść monet i nieostrożnie podrzucił je na dłoni. Brzęk aluminiowych drobniaków nie był zbyt imponujący, ale to wystarczyło – drzwi do kuchni uchyliły się i rozległ się twardy głos:
– Chodź no tu, stary capie.
Mężczyzna popatrzył na mnie ze smutkiem i wzruszył ramionami, szepcząc z niespodziewaną czułością:
– Kobiety, cóż poradzić…
A potem pocałował córkę w policzek (w tym celu musiał stanąć na palcach) i dzielnie wmaszerował do kuchni. Ja i dziewczyna nasłuchiwaliśmy w napięciu. Rozległy się ciche głosy. A potem pocałunek.
A potem coś huknęło, jakby upuszczona patelnia.
Dziewczyna zaczęła wycierać czysty stół, mamrocząc:
– Ciągle obiecuje i obiecuje, ale przecież w końcu go zabije, prawda?
Z kuchni dobiegł jęk rozkoszy. Zabrzęczały naczynia, drzwi zamknęły się z hukiem.
Dziewczyna zrobiła się purpurowa, co w połączeniu z rudymi włosami stanowiło niezapomniany widok.
– Nie, nie zabije – powiedziałem. – Ile was mama ma, jedenaścioro?
Nawet skinienie głowy wypadło pytająco.
– No, no – powiedziałem złośliwie. – Dzięki, śniadanie było bardzo smaczne. Odprowadzisz mnie?
Nie wiem, co sobie pomyślała, ale odpowiedziała ostrym tonem:
– Niech pan sam idzie, nie zabłądzi pan.
I jakby się zorientowała, że mówi coś niewłaściwego, dodała:
– To na samej górze, tam są tylko jedne drzwi, jasne?
Mansarda faktycznie była nie najlepszym pokojem. Spadzisty dach (jedynie na środku pokoju można było się wyprostować), z mebli jedynie łóżko, na szczęście duże, i pełniący rolę szafki nocnej stoliczek przy łóżku. Stoliczek był zaskakująco piękny: powierzchnia inkrustowana masą perłową była wprawdzie podrapana, ale mimo to cieszyła oko. Luk w podłodze prowadził na schody.
Tak, ten pokój raczej nie kosztował tyle co pozostałe.
Ale pościel była czysta, materac równy, a poduszka miękka. A tuż nad łóżkiem znajdowało się okno, wycięte w szczycie budynku. Miałem stąd wspaniały widok na góry, nadciągające chmury i zwinięty wachlarz wieżowca.
Postanowiłem nie robić awantury gospodarzom. Szczerze powiedziawszy, nie umiem tego robić.
No dobrze, mam przystań na początek. Miejscowe społeczeństwo przy całej swojej specyficzności nie budzi szoku, na totalitarne nie wygląda. Teraz muszę już tylko zrozumieć jedno – co powinienem zrobić dalej? Na pokładzie jachtu dodawałem sobie animuszu, obiecywałem funkcyjnym, że się zabawimy… morze krwi i worek kości na dokładkę. A poważnie? Nawet karabin utopiłem, wtedy nie miałem głowy do ratowania automatu. Magazynek z nabojami został w plecaku, ale co z niego za pożytek… Jakąś broń pewnie można by tu zdobyć, ale raczej nie palną. Poza tym, prawie nie mam pieniędzy.
Zdolności funkcyjnego?
Niestety, nie mogłem na nie liczyć. Nawet jeśli mam rację i zdolności pojawiają się w chwili dokonywania wyboru, nawet przy założeniu, że będę silniejszy od swoich wrogów, pełnowartościowych funkcyjnych, policjantów i żołnierzy, nawet jeśli oni nie zdołają zablokować pojawiających się we mnie zdolności… Kto zaręczy, że chwila dokonywania wyboru zgra się w czasie ze starciem z wrogiem? Być może stanę się przez pewien czas wszechmocny w drodze, gdy pożytku z tej siły będzie tyle, co z parasola pod wodą.
Nie, potrzebuję czegoś więcej.
Na przykład sprzymierzeńców. W zasadzie we wszystkich światach istnieje jakaś opozycja względem funkcyjnych. Nawet na mojej Ziemi było coś takiego, chociaż słabego. A tutaj, gdzie nad miastem góruje niewyobrażalny wieżowiec, gdzie zjawiają się arkanowscy żołnierze, gdzie można spotkać zdumiewające artefakty techniczne – tu również powinna być jakaś opozycja. Trzeba tylko znaleźć tych konspiratorów, zaproponować im współpracę…
Do włazu ktoś cicho zastukał.
– Proszę wejść! – zawołałem, choć bardziej pasowałoby: „Proszę się wspiąć!”.
Właz otworzył się z hukiem i zobaczyłem rudą głowę chłopca mniej więcej piętnastoletniego. Jeszcze jeden potomek namiętnego gospodarza?
– Przyniosłem panu świeczkę – oznajmił chłopiec. – Proszę. Podał mi ceramiczny świecznik z niewielkim ogarkiem i pudełko zapałek. Cywilizacja!
– Powiedz mi, przyjacielu – rzuciłem mimochodem. – Co to za budynek?
– Gdzie? – Chłopak ochoczo wszedł do mansardy i przywarł do okna.
– A tam, na górze…
– Na górze? A! To willa jakiegoś bogacza. Wiedziałem, jak on się nazywa, ale zapomniałem. Dał na bibliotekę miejską dużo pieniędzy.
– Willa? – powtórzyłem tępo. I od razu zrozumiałem, co chłopak miał na myśli: na zboczu gór, tam gdzie jeszcze nie zaczął się las otaczający wieżowiec, stał dość duży kamienny dom, a wokół niego chyba jakieś sady, może pomarańczowe, oliwkowe, czy jabłoniowe, z tej odległości ciężko wyczuć. – A wyżej?
– Wyżej? – zdumiał się chłopiec. – Wyżej są tylko góry.