Выбрать главу

Wszystko jasne. Podobnie jak wieże funkcyjnych, drapacz chmur był niewidoczny dla zwykłych ludzi – a raczej „uciekał” przed ich wzrokiem. Być może, gdybym wskazał chłopcu dokładny punkt, w który należy patrzeć, i opisałbym, co powinien zobaczyć, chłopak dostrzegłby wieżowiec. Dokładnie tak samo, jak przygotowani ludzie znajdowali moją wieżę i przechodzili z niej ze świata do świata.

Ale po co robić w chłopakowi wodę z mózgu? Nie ma tam żadnego budynku i już.

– Rzeczywiście, masz rację. Wydawało mi się, że tam stoi jakaś chatka – powiedziałem ze smutkiem.

Chłopiec chciał być miły i powiedział:

– Może i stoi. Może ma pan taki dobry wzrok, że ją pan widzi. Wie pan, jakie mój kolega ma oko? Z procy trafia gołębia z trzydziestu metrów!

– Biedny gołąb.

Chłopak się speszył.

– No… on tylko tak… jak byliśmy mali. Chce pan coś jeszcze? Nocnik ma pan pod łóżkiem, tylko u nas się samemu sprząta. A wygódka na podwórku. Umyć można się na dole, bo jakby tu dzban wnieść, to by go pan w nocy przewrócił. Ciasno tu.

– Trochę – przyznałem. – Powiedz, a gdzie ta biblioteka? Ta, którą sponsorował bogacz?

– A, to proste! Pójdzie pan tą ulicą do placu z fontanną, fontanna teraz nie działa, ale i tak widać, że to fontanna, potem w prawo, do drugiego placu, tam fontanna działa, jak nie jest bardzo gorąco. I tam będzie wysoki dom z kolumnami…

* * *

Przechadzka po obcym mieście – jeśli tylko nie macie odcisków na nogach, nie padniecie ze zmęczenia, macie w kieszeni garść monet i kilka dni do dyspozycji – to jedno z najprzyjemniejszych zajęć, jakie znam. I wierzcie mi na słowo, że jeśli to miasto jest w innym świecie, czyli właściwie na innej planecie, to przechadzka staje się podwójnie interesująca.

W drodze do biblioteki mogłem jako tako ocenić techniczny i naukowy potencjał tego świata.

Po pierwsze, była tu elektryczność, ale stanowiła przywilej ludzi bogatych. Trafiłem na jeden sklep (mimo skromnych rozmiarów nie dało się go nazwać kramem), gdzie sprzedawano najróżniejsze świeczniki i żarówki elektryczne, najprostsze, z najzwyklejszym trzonkiem. Pewnie gdybym je wkręcił w moim moskiewskim mieszkaniu, też by działały. Elektryczności nie trzeba było generować we własnym domu, ogłoszenie na drzwiach obiecywało „doprowadzenie niezbędnych kabli i ochronę przed nielegalnymi podłączeniami”.

Po drugie, zobaczyłem kilka sklepów z konfekcją i zrozumiałem, że manufaktury w naszym rozumieniu tego słowa, się tutaj nie pojawiły. Ubrania szyto i dopasowywano na miejscu, tylko skarpetki i bieliznę można było kupić gotowe. Przypomniałem sobie, że w moim świecie standardowe rozmiary ubrań pojawiły się jako odpowiedź na zapotrzebowanie armii na dużą liczbę gotowych mundurów. Dopiero gdy zaistniała potrzeba szybkiego ubrania dziesiątków tysięcy ludzi, ktoś wpadł na pomysł stworzenia bazy rozmiarów ochotników i zaczęto szyć ubrania nie dla konkretnego człowiek, lecz dla grup ludzi.

Widocznie mieszkańcy tego świata nie mieli z kim walczyć. Liczba ludności na całej wyspie raczej nie przekraczała miliona, bardzo możliwe, że była to jedyna „oaza życia” na planecie.

Po trzecie, zobaczyłem sklep z bronią. Okna były zakratowane, a za szybami wystawiono najbardziej atrakcyjne (z punktu widzenia sprzedawcy) towary łuki, strzały, kusze oraz dubeltówki, ładowane odtylcowo. Wszystko wskazywało na to, że po wynalezieniu czy zrekonstruowaniu broni gładkolufowej i nabojów, miejscowi zbrojmistrze zabuksowali w miejscu. Nie było nawet śladu broni automatycznej czy gwintowanej.

Zresztą, po co im coś takiego? Pewnie i tak nie ma na co polować. Poza tym, taka broń to przecież dziecko wojny, polowania na ludzi.

Po bliższych oględzinach zrozumiałem, że nawet tej prymitywnej broni nie kupię za mniej niż tysiąc marek – czyli w ogóle nie kupię.

Po czwarte, z religią było tu dość cienko. Nie spotkałem ani jednego kościoła, jedynie w pobliżu chińskiej dzielnicy było widać dach budynku, który kolorowymi ozdobami przypominał świątynię buddyjską.

A po piąte, były tu gazety. Spotkałem chłopca-gazeciarza, głośno zachwalającego swój „towar”, i już miałem poświęcić dziesięć kopiejek, gdy zobaczyłem, że na placu obok nieczynnej fontanny stoi tablica, a na niej umieszczono za szkłem tę samą gazetę. Obywatele przeważnie nie reagowali na nawoływania gazeciarza, woleli przepychać się przed tablicą i czytać za darmo.

Dołączyłem do nich i otrzymałem – no, jeśli nie solidną porcję informacji – to w każdym razie prawdziwą przyjemność. Miejscowa dwustronicowa gazeta o głośnym tytule: „Powszechne czasy” (czy zauważyliście, że im mniejsza gazetka, tym głośniejszą ma nazwę?) prezentowała głównie miejskie wiadomości, sąsiednim osadom poświęcając jedynie kilka akapitów.

Dowiedziałem się, że wracająca wczoraj późnym wieczorem z koncertu popularna młoda śpiewaczka Ho została ordynarnie zelżona przez jakiegoś chuligana, rozczarowanego jej śpiewem, jednak towarzyszący dziewczynie kochanek (tak właśnie napisano, „kochanek”, bez skrępowania), policzył się z łajdakiem, sadzając go „w tej samej kałuży, o której zasypanie nasza gazeta postuluje już drugi tydzień”.

Jacyś niegodziwcy wdarli się w nocy do sklepu jubilerskiego pana Andreasa, ale spotkało ich rozczarowanie – pieniądze i kosztowności znajdowały się w sejfie, którego nie zdołali otworzyć. Swoje rozgoryczenie przestępcy wyładowali na witrynach, tłukąc je (nie wiedzieć czemu, obcasami), ale wtedy zjawił się policjant, który wprawdzie nie zdołał zatrzymać przestępców, ale porządnie „obił ich pałką”. Poszukiwania zbiegłych przestępców są w toku.

Skandal wywołany zawaleniem się niedawno zbudowanego mostu cichł powoli, ponieważ wykonawca uznał swoją winę i obiecał zbudować most od nowa.

W felietonie redakcyjnym autor, ukrywający się pod zabawnym pseudonimem „Rekin pióra”, skarżył się na nierzetelnych sprzedawców, którzy próbują niesprzedane rano ryby trzymać w lodzie i podsuwać klientom następnego ranka. Udzielano rzeczowych rad, jak sprawdzić świeżość ryby.

W dużym, niemal na całą stronę, i, jak to zwykle bywa, nudnym artykule jakiś urzędnik skarżył się na upadek obyczajów, na kiepską ściągalność podatków, na brak szacunku obywateli do władz miejskich, które tak heroicznie pełnią swoje funkcje.

Słowo „funkcje” rozbawiło mnie do łez. Obawiam się, że stojący obok mnie ludzie patrzyli na mnie jak na wariata.

Na zakończenie była jeszcze krzyżówka i horoskop. No bo jakże tu bez krzyżówki i horoskopu w gazecie!

Gwiazdy sprzyjały dziś Rybom i Baranom, tym, którzy urodzili się pod znakiem Ognistego Smoka i pod osłoną Błękitnej Topoli, a także tym, w których imieniu były trzy samogłoski i cztery spółgłoski. Cierpieć mieli Strzelcy i Drewniane Myszy, urodzeni pod znakiem Cienistego Dębu i ci nieszczęśnicy, w których imieniu były trzy spółgłoski i jedna samogłoska. Mnie gwiazdy nie wróżyły nic szczególnego.

Generalnie była to zwykła gazetka zwyczajnego miasteczka. I gdyby nie wieżowiec na górze, w ogóle nie byłoby tu nic dziwnego.

Zaczął padać deszcz i postanowiłem zakończyć studiowanie prasy – przecież w bibliotece też można zaspokoić głód słowa pisanego, i to w znacznie bardziej komfortowych warunkach.

16.

Od jakiegoś czasu wydaje mi się, że minął ten krótki okres, gdy czytanie książek było powszechną rozrywką. Kino nie zdołało stworzyć konkurencji – wyjście do niego było wydarzeniem, a książka zawsze leżała pod ręką. Telewizor, nawet kolorowy i z dużym ekranem, nie mógł zaspokoić wszystkich jednocześnie – musiałoby być tyle kanałów, ilu jest ludzi.