– Proszę – powiedziała dziewczyna.
W zadumie popatrzyłem na pusty regał.
– Nie mamy historii – wyjaśniła. – Nie ma takiego słowa, w każdym razie prawie się go nie używa. Miał pan szczęście, że pana zrozumiałam.
– Społeczeństwo nie może istnieć bez historii – powiedziałem. – Od jak dawna żyją tu ludzie?
– Zapewne od stworzenia świata. – Dziewczyna się uśmiechnęła. – Są tutaj starożytne ruiny… bardzo stare, mają wiele tysięcy lat.
– Spytam inaczej: od jak dawna mieszkają tu ludzie?
– Zastanawiałam się nad tym – odpowiedziała poważnie dziewczyna, jakbym zapytał ją o sens życia. – Wydaje mi się, że minęło wiele pokoleń. Na kontynencie nikt nie zdoła żyć długo. Nawet… nawet…
– Ludzie-nad-ludźmi? – spytałem wprost.
Dziewczyna skinęła głową.
– Kim pan jest?
– Jestem obcy. Proszę nie kazać mi wyjaśniać. To co najmniej niebezpieczne.
– Dla pana?
– Dla mnie również. Ale przede wszystkim dla pani. Proszę pozwolić, żebym pozostał takim… dziwnym klientem, który zadaje dziwne pytania.
– Rozumiem – odparła poważnie. – To niezwykłe, ale rozumiem. Pewnie dlatego, że lubię stare książki.
– Kim są Ludzie-nad-ludźmi? To oni rządzą?
– Nie. Rządzi imperatorowa.
Nie zdziwiła się, nawet słysząc to pytanie, które z kretesem zdradzało we mnie obcego przybysza.
– A Ludzie-nad-ludźmi?
– Czasem przychodzą. Kupują różne kurioza z kontynentu i uczą, jak się nimi posługiwać. Niczego nie opowiadają, ale nikogo nie krzywdzą… jeśli o to panu chodzi.
– Zupełnie nikogo?
– Jedynie wtedy, gdy ktoś próbuje skrzywdzić ich. Oni… – Dziewczyna zamilkła. – Oni są inni. Nie interesują się nami. Chyba są dobrzy… Potrafią wyleczyć każdą chorobę… babcia opowiadała, że kiedyś wybuchła u nas epidemia, a oni przynieśli lekarstwa. Mogą dać dobrą radę, ale nie mieszkają tu, myślę, że to miejsce ich nie interesuje.
– A czy ktoś kiedyś próbował ich skrzywdzić?
Dziewczyna zawahała się, a potem odparła:
– Gdy idzie się w góry, trafia się na majątek pana Dietricha. To bogaty posiadacz ziemski, mecenas. To on podarował miastu ten budynek. Myślę, że najlepiej będzie, jeśli spyta pan jego.
– On nie lubi Ludzi-nad-ludźmi?
– On lubi wiedzę. I opowie panu więcej, jeśli mu się pan spodoba, oczywiście. Ale na pewno mu się pan spodoba.
– Dziękuję – powiedziałem cicho. – Bardzo mi pani pomogła.
Dziewczyna skinęła głową i odpowiedziała dokładnie tak, jak się spodziewałem:
– To moja praca. Wróci pan tu jeszcze?
– Nie wiem – odparłem szczerze. – Naprawdę nie wiem.
– Chciałabym… pokazać panu pewne książki.
– Nie wiem – powtórzyłem. – To zależy nie tylko ode mnie.
Najgorsze, co spotyka człowieka w zacofanych światach, to nie toaleta w postaci nocnika pod łóżkiem, świeczka zamiast żarówki czy wywar z ziół zamiast tabletek. Najgorsze jest tempo podróżowania. Cywilizacja skompresowała naszą Ziemię najpierw do osiemdziesięciu dni dookoła świata, a potem do osiemdziesięciu godzin (jako realiści nie będziemy brali pod uwagę ponaddźwiękowych myśliwców, statków kosmicznych czy innych nietypowych środków lokomocji). Już sama możliwość dotarcia w ciągu dziesięciu godzin z Moskwy do Tokio, w porównaniu z tym, ile trwałaby taka podróż pociągiem, statkiem czy dorożką, to istny cud! Zresztą, mniejsza o podróże dookoła świata! Wyobrażacie sobie, ile czasu zajmowała kiedyś zwykła wyprawa na działkę, leżącą sto kilometrów od Moskwy, nie pociągiem, lecz powozem?! No właśnie. Więc możemy zżymać się na samochody, na toksyczne spaliny, przerażać się korkami, ale to właśnie samochody uwalniają nas od licznych problemów, których czasem nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić.
Muszę przyznać, że miałem szczęście. Nie zauważyłem w mieście żadnych oznak transportu najemnego – żadnych karet, powozów czy ryksz – zupełnie nic! Nawet zwykłe wozy trafiały się rzadko. Zobaczyłem jedynie kilka lekkich dwukółek, zaprzężonych w niewysokie woły, widziałem ludzi, którzy spokojnie jadą na osłach i mułach. Ale nawet to było wyjątkiem, przeważnie wszyscy szli pieszo.
Ja również poszedłem piechotą. Deszcz przestał padać, za to chmury dawały przyjemny cień. W ciągu godziny przeciąłem całe miasto i znalazłem się na drodze prowadzącej w górę, do majątku Dietricha.
I wtedy moje twarde postanowienie spotkania z miłośnikiem wiedzy się zachwiało.
Popatrzyłem na wiejską drogę, biegnącą w góry, na ukryty za chmurami wieżowiec. Czy warto tak od razu? Bez obiadu?… Bez wyspania się w wynajętym na tydzień pokoju? A może lunie deszcz? Albo wiatr przewieje chmury i zacznie palić słońce? Należałoby porozmawiać, dowiedzieć się, wyposażyć… porozmawiać jeszcze z bibliotekarką, to taka sympatyczna dziewczyna. Ni z tego, ni z owego, a może właśnie z owego, przypomniało mi się, że Kotia miał trzy dziewczyny-bibliotekarki i jak twierdził, wszystkie były namiętnymi romantyczkami. Widocznie to wpływ książek.
– Daleko pan idzie?
Poskrzypująca bryczka, wracająca z miasta, podjechała jakoś tak niepostrzeżenie. Słowo „bryczka” samo pchało się na usta, było w niej coś polskiego albo ukraińskiego: pleciona góra, do połowy zasłaniająca powóz, jakaś taka europejska wiejskość. I niemłody woźnica – mocny, z czerwoną twarzą i wąsami – we Wschodniej Europie wyglądałby na swojaka. Co prawda, miał na sobie wytarty szary surdut, niebieską koszulę z kołnierzem, szerokie brązowe spodnie i zupełnie niepasujące do tego stroju czarne lakierki. Cóż, ludzie na wsiach ubierają się bardzo różnie.
– Na górę. Do pana Dietricha – odparłem.
– Aha. – Woźnica skinął głową, bynajmniej nie zdziwiony. – To siadaj, podwiozę.
Wahałem się tylko chwilę.
Nagle zrozumiałem, że zrobione z drewna koła są pokryte oponami z kauczuku, które produkuje warsztat wujaszka Ho w południowej części miasta. Że woźnica nazywa się Andre, ale podobieństwo do francuskiego imienia jest przypadkowe, a pełna forma brzmi Andreas. Że jest od dawna żonaty, ale nie ma własnych dzieci, i to go smuci, za to adoptowaną córkę wychował jak własną. Że do majątku będziemy jechać dwie godziny i siedem minut. Że deszczu nie będzie, ale chmury nie przestaną zakrywać słońca. Że Andre klnie w myślach wypite w mieście kwaśne piwo, bo teraz burczy mu w brzuchu, i że dwa razy będzie musiał biec w krzaki. I że naprawdę ma ochotę mnie podwieźć, bo z rana lubi do miasta jeździć sam, wioząc mandarynki i winogrona, ale w drodze powrotnej woli z pasażerem – żeby mieć z kim poplotkować, czego jest wielkim amatorem.
– Dziękuję – powiedziałem, wsiadając do bryczki. – Zawoził pan mandarynki?
– A pewnie – przyznał Andre. – I dobrze sprzedałem!
Poklepał się po wypchanej kieszeni, zupełnie nieprzejęty tym, że chwali się pieniędzmi nieznajomemu człowiekowi na pustej drodze.
– To wspaniale – odparłem. Wrażenie wszechwiedzy minęło – dokonałem wyboru. Słusznego czy nie, to już inna sprawa.
– Zapalisz?
– Dziękuję. – Ucieszyłem się szczerze. W paczce był ostatni papieros, poza tym wolałem nie ryzykować palenia dunhilli przy tubylcach.
Zresztą, woźnica też nie palił machorki – z kieszeni surduta wyjął paczkę, a z niej dwa papierosy bez filtra.
– O! – powiedziałem.