Выбрать главу

– Gówna nie trzymamy – odparł z dumą woźnica.

Przez jakiś czas jechaliśmy w milczeniu. Nieduży pokorny konik cierpliwie ciągnął bryczkę; wokół były pola, teraz puste: albo zebrano już plony, albo nieprędko się ich spodziewano. Paliliśmy. Tytoń był mocny, aż mi się zakręciło w głowie.

Gdy wóz przejeżdżał obok charakterystycznego sękatego drzewa, pod którym aż chciało się usiąść i odpocząć, woźnica splunął i zrobił gest, jakby sypał coś przez lewę ramię. Ochrona przed urokiem?

– Złe miejsce?

– Gorsze być nie może – zgodził się woźnica. – Zamordowano tu człowieka, nie słyszał pan?

– Nie.

– Dwaj przyjaciele, wracając po pracy, usiedli, żeby się napić wina. Ale czy wino było za mocne, czy głowy im słońce przypiekło, tak czy siak, od słowa do słowa pokłócili się, jeden drugiemu dał po gębie, a tamten złapał łopatę i…

– Rozumiem – powiedziałem. – A dawno to było?

– No… – Andre się zastanowił. – Wtedy był ze mnie pętak… będzie tak z pięćdziesiąt lat. Od tamtego czasu nikt nie uprawia tego pola, a drzewo… należałoby je ściąć? A może niech stoi ku przestrodze…

Ta opowieść mnie zastanowiła.

Pięćdziesiąt lat? Człowiek zginął tu w pijackiej bójce i po pięćdziesięciu latach ludzie nadal unikają tego miejsca? To w naszym mieście trzeba by spluwać na każdym rogu. Komu by śliny wystarczyło!

Czyżby to był jakiś sztuczny, wprowadzony przez funkcyjnych brak agresji? A może efekt duchowej ewolucji człowieka?

Nie, zapewne wszystko jest znacznie prostsze.

Jak zmieni się psychika ludzi, jeśli dziewięćdziesiąt dziewięć przecinek dziewięć procent ludności planety zginie? Jeśli ocaleje kilkaset tysięcy – niechby nawet milion – na jednej jedynej dużej wyspie? Pisarze i reżyserowie delektują się z entuzjazmem potwornościami świata po apokalipsie: te bandy krwiożerczych idiotów (najlepiej – upalonych, obdartych, pędzących na zardzewiałych motocyklach przez pustynie w poszukiwaniu ofiar), zszokowanych tym, co się stało, wojskowych (na chodzie jest jeden stary czołg bez pocisków, dowodzi jeden oszalały major, żołnierze tępo wykonują rozkazy) i fanatyków religijnych (przywódca sekty z problemami seksualnymi, krwawe rytuały, skłaniające się ku kanibalizmowi). No dobrze, to wszystko fantastyka. A tak naprawdę? Czy w świadomości ludzi nie pojawi się głucha, niezłomna wrogość wobec przemocy?

Zdaje się, że tu stało się coś takiego.

I pewnie ciężki los spotkał istniejące religie. To, co się stało, nie wpisało się w ich obraz rzeczywistości. Parafianie utracili wiarę, pasterze porzucili swe świątynie. Tylko buddyści potraktowali te wydarzenia jak nieuchronność.

Pewnie kapitan Wan Tao nie miał zamiaru mnie otruć, w jego świecie byłby to czyn zbyt niewiarygodny, nawet dla grabieżcy ruin. Pewnie w apetycznych pielmieniach był jedynie banalny środek nasenny, dodany nie po to, żeby mnie związać i obrabować, tylko po to, żeby niebezpieczny gość nie rozrabiał po nocy.

Andre zatrzymał powóz i rzucił mi lejce.

– Potrzymaj… Żołądek mi ścisnęło.

Zeskoczył na dół i skrył się za najbliższymi krzakami. Koń poruszył uszami i pomachał ogonem. Wyglądał tak, jakby miał zamiar stać tu choćby do wieczora.

Woźnica wrócił i wymruczał:

– Niedoczekanie, żebym jeszcze kiedyś pił piwo w „Podchmielonym delfinie”! Niech nim poją delfiny… delfiny sobie mogą, gdzie chcą…

– Korę dębową trzeba zaparzyć i pić, pomoże – powiedziałem ze współczuciem.

– Wiem. Jak tylko przyjadę, od razu córkę poproszę, żeby zrobiła, to mądra dziewczyna. A ty co, doktor?

– Mój ojciec jest lekarzem.

– A, znaczy się, i ty w doktory pójdziesz – powiedział z przekonaniem Andre. – A powiedz mi, co kobiety powinny brać, kiedy mają złe dni?

– Żeby co? – nie zrozumiałem.

– Żeby się na ludzi nie rzucały.

– Aaa. – Wzruszyłem ramionami. – Walerianę albo głóg.

– Faktycznie doktor – ucieszył się Andre. – Ale nie pomaga, i tak chodzi nieprzytomna. Młoda jest, gorąca. – Westchnął i się zastanowił. – A kiedy w sercu kłuje?

– Kłuje czy ciśnie?

– Kłuje.

– Waleriana i głóg.

– Widziałeś no ty…

Odniosłem wrażenie, że moje zalecenia nie były dla niego żadną nowiną, chyba po prostu korzystał z okazji, żeby sprawdzić swojego doktora, który dawał mu równie proste, a przez to podejrzane rady.

– A do Dietricha jedziesz w doktorskich sprawach?

Zrozumiałem, że nie ma sensu odżegnywać się od cudzego zawodu. Cokolwiek się stanie na świecie, ludzie zawsze będą się interesować, jak leczyć swoje i cudze dolegliwości. I o swoje będą pytać doktorów, a cudze spróbują leczyć sami.

– Niezupełnie. Mówiono mi, że to mądry człowiek.

– Bo mądry – potwierdził bez cienia ironii Andre. – Porządny człowiek, mądry. Cała ich rodzina taka była. I dziadek, niech mu ziemia lekką będzie, i ojciec, złoty człowiek. Siostra trochę inna, wiatrem podszyta i pusta, ale nie beznadziejna. A Dietrich mądry. Powinien się ożenić, dzieci mieć, bo wszyscy jesteśmy śmiertelni, a szkoda, żeby dobry ród wygasł.

Chyba leżało mu to na żołądku i pewnie z chęcią długo by się nad tym rozwodził, ale skorzystałem z okazji i spytałem:

– Jest kawalerem?

– Tak. Młody jeszcze, twój rówieśnik. Ale mądry!

Ostatnie zdanie zabrzmiało obraźliwie, choć pewnie Andre nie miał takich intencji.

– Jasne – powiedziałem i zamyśliłem się. Przez cały czas miałem wrażenie, że mecenas i potentat Dietrich to człowiek w sile wieku, który co najmniej mógłby być moim ojcem. A tu masz ci los, rówieśnik.

Dobrze czy źle?

Chyba jednak dobrze. Jeśli będę chciał szczerze z nim porozmawiać, to im on jest młodszy, tym będzie mi łatwiej.

– Proszę mi powiedzieć, Andre, a nie słyszał pan, żeby w górach, nad majątkiem pana Dietricha stał jakiś budynek? – zapytałem. – Taki wysoki, jakby wieża?

Andre zawahał się, znów wyjął papierosy i poczęstował mnie. Zapaliłem, już czując, że odpowiedź będzie twierdząca.

– Słyszałem, co miałem nie słyszeć. Znałem trzech ludzi, który mówili, że widzieli taki dom. Co tam, widzieli! Nawet teraz, jak spojrzą na górę, to też widzą. Jeden nawet na zachód wyjechał, mówił, że po to, żeby mu nie tkwił przed oczami.

Zerknąłem na górę spode łba. Skręcony wachlarz bezwstydnie zalśnił w słońcu, które nagle wyjrzało zza chmur.

– A pan go nie widział?

– Nie. Kiedyś nawet długo stałem – i tak parzyłem, i siak… Mówią, że ładny, taki… – Poruszył ręką. – Tylko że nie wszyscy mogą go zobaczyć.

– A gdyby tak pójść w góry i stamtąd popatrzeć?

– Nie wolno tam iść – powiedział ostro Andre. – Kto w góry poszedł, ten już nigdy nie wrócił!

– Dlaczego? Co tam jest takiego niebezpiecznego?

– A co ma być? – Andre znowu mówił flegmatycznie. – Zwierzęta, przepaście… W górach jest niebezpiecznie.

– No tak, ale przecież ktoś powinien wrócić. Co to za zwierzęta, przed którymi nie ma ochrony?

Woźnica wzruszył ramionami, a potem powiedział:

– Może… może żelazny człowiek ich zabił.

– Żelazny człowiek?

– A ty jesteś przyjezdny, znaczy?

– Tak.

Andre pokiwał głową.

– Ze wschodu?

– Tak.

– Słusznie mówią, że wy tam żyjecie jakby na innej wyspie. Chodzi tu taki w górach. Dwa razy wyższy od człowieka i cały z żelaza. Jak idzie, to drzewa łamie. Dobrze, że nigdy na dół nie schodzi.

– I od dawna tak chodzi?

– Od zawsze. – Andre rzucił mi lejce. – Do licha, jak człowiek o różnościach zaczyna gadać, to zaraz mu żołądek skręca.