Выбрать главу

Pobiegł w zarośla, w biegu rozpinając pasek od spodni, a ja, osłupiały, spojrzałem na górę. Żelazny człowiek? Robot?

To było kompletne zaskoczenie, nie spodziewałem się spotkać tu czegoś takiego! Funkcyjni nie używają techniki, zwłaszcza takiej… fantastyczno-naukowej. Żywe domy, portale, różne tam pola siłowe – w to bym uwierzył. Ale w robota, w mechanicznego strażnika nie. Zwykłe bajdy, plotki, straszaki.

– Kiedyś sam go widziałem – powiedział Andre. Wracał z krzaków w znacznie lepszym humorze. – Mały był, no, nie do końca, ale zły. Poszliśmy z chłopakami w góry owoce zbierać i doszliśmy wyżej niż zwykle. Znalazłem maliniak, stoję, zrywam, więcej do gęby niż do koszyka, i nagle słyszę rumor. Ktoś przez las idzie, a ja stoję w miejscu jak wmurowany. Patrzę, a tu przez drzewa widać… no, jakby człowiek, tylko dwa razy wyższy. No, może nie dwa, półtora. Wtedy byłem jeszcze szczeniakiem, zresztą, nigdy nie byłem wysoki. I cały z żelaza, aż się błyszczy. I oczy takie szklane… – Przez chwilę szukał właściwego słowa. – O, jak u ważki. Wierzysz?

– Wierzę – powiedziałem cicho. – Jeśli oczy jak u ważki, to wierzę. Złożony wzrok, brzmi logicznie.

– Tyś doktor, ty wiesz lepiej. – Andre skinął głową. – Dzięki, że się nie śmiejesz. Nie chcieli mi wierzyć. Znaczy, w żelaznego człowieka wierzą, ale w to, że go widziałem, to już nie. Pasem dostałem i zapowiedziane miałem, żebym nie łaził, gdzie nie trzeba. I nawet nie znam nikogo więcej, kto by go widział. Ci, którzy z głupoty na górę poleźli, pewnie widzieli go przed śmiercią. A ja tak sobie potem pomyślałem, że mnie pewnie dlatego nie ruszył, że mimo wszystko mały wtedy byłem. Co od małego chcieć? Tę wieżę to owszem, niektórzy widzą. Ja kiedyś panu Dietrichowi powiedziałem, że to wszystko bzdura. On się zaśmiał, ale tak niewesoło, i powiedział, że wieża jest, i on sam ją widzi, tylko pokazać nikomu nie może.

– Ach, tak – powiedziałem tylko.

Chyba jednak podjąłem właściwą decyzję. Nie wiem, czy Dietrich mnie wysłucha, czy nie, ale przynajmniej należy do tych nielicznych ludzi, którzy naprawdę mogą mi uwierzyć.

Uwierzyć i pomóc.

17.

Zwykle nie doceniamy swoich rówieśników. To prawda, że jest nam z nimi wygodnie: słuchamy tej samej muzyki, czytamy te same książki, pracujemy (przynajmniej na początku) na tych samych stanowiskach (i w zwrotach „młody lekarz”, „młody inżynier” czy „młody admin” decydujący jest jednak przymiotnik), ale nie spodziewamy się po nich żadnych wielkich czynów. Łatwiej nam zaakceptować mądrość starców, doświadczenie ludzi dojrzałych czy nawet genialność dziecka, ale rówieśnik? Jak on może dokonać czegoś znaczącego, jak może zasługiwać na więcej szacunku czy uznania niż my? Przecież to Kolka, Pietka, Sieriożka! Biłem się z nim w przedszkolu, łobuzowałem w szkole, imprezowałem na studiach. Znam go jak zły szeląg, to nicpoń i hultaj, fajny gość, ale co on tam mo…? Że co? Jednak może? Jego artykuły publikuje się na całym świecie, zapraszają go do Harvardu na odczyty? Nie, to niemożliwe. Przecież to mnie wykładowcy stawiali jemu za wzór.

I chyba o to właśnie chodzi. Gdy widzisz swojego rówieśnika, który cieszy się powszechnym szacunkiem, pojawia się… Nie, nawet nie zawiść, a coś w rodzaju zakłopotania i wątpliwości. I mimo woli zaczynasz się zastanawiać, czy mógłbyś znaleźć się na jego miejscu.

Dworek pana Dietricha, czy raczej rodu Dietrichów, wyglądał jak prawdziwe gniazdo rodowe – stare, ale mocne, zagospodarowane do ostatniej komórki, tak zintegrowane z okolicą, że wyglądało bardziej naturalnie niż góry, lasy i winorośle. Może była to zasługa architektów, a może czasu? Czas tak naprawdę jest najlepszym architektem. Nawet nudną kamienicę jest w stanie przemienić w perłę architektury. W swoim czasie paryżanie urządzali demonstracje przeciwko wieży Eiffla, a teraz ciężko wyobrazić sobie Paryż bez niej.

Służący poinformował mnie, że pan Dietrich zaraz wróci z konnej przejażdżki, i zaproponował, żebym wszedł do domu albo zaczekał w altance przed dworem. Skromnie wybrałem altankę, a służący przyniósł mi zieloną herbatę i cienkie cygara. Ta gościnność budziła nadzieję. Siedziałem w spowitej zielenią altance, patrzyłem na pejzaż wokół, ale wzrok ciągle wracał do wieży. Gdy się patrzyło z tego miejsca, wydawało się, że jest bardzo blisko. Mogłem jej się teraz dokładniej przyjrzeć i uznałem, że pierwsze porównanie do zwiniętego wachlarza było bardzo trafne.

Wyobraźcie sobie, że z jednego fundamentu wystaje trzydzieści cienkich, szklano-stalowych wieżowców, jakimś cudem utrzymujących się w pozycji przechyłu. A potem delikatnie pchnijcie wieżowce tak, żeby się na siebie nasuwały. A potem rozłóżcie ten wachlarz do połowy i zwińcie go wokół jego własnej osi. Już?

A teraz porozmawiajmy o rozmiarach. Wysokość wachlarza: trzysta metrów. Szerokość: dwadzieścia. Grubość: pięć, albo trochę więcej.

I cała ta futurystyczna, zupełnie niepasująca do gór konstrukcja zawisła nad starym kamiennym dworkiem. Pewnie czasem cień przykrywał i dwór, i podwórze przed nim.

Ale nikt tego nie dostrzegał.

Zdążyłem wypalić cygaro do połowy (było znacznie lepsze od papierosów Andre), gdy na wijącej się wśród winorośli drodze ukazał się jeździec. Jakimś cudem młody właściciel ziemski już dowiedział się o moim przybyciu – rzucił służącemu wodze tuż przed altanką i ruszył prosto do mnie. Biały strój do jazdy konnej, wysokie białe buty z miękkiej skóry – Dietrich wyglądał właśnie tak, jak w moim wyobrażeniu powinien wyglądać bogaty i szanowany ziemianin, który pojechał oglądać swoje posiadłości.

Wstałem.

Dietrich był moim rówieśnikiem i był nawet trochę do mnie podobny, ale wyraźnie sprawniejszy fizycznie, nietknięty zwiotczałością mieszczucha (spróbujcie przez całe życie chodzić piechotą albo jeździć konno – czy zostanie wam dużo tłuszczyku, opuchlizny albo bladości?). Poza tym, Dietrich był przystojniejszy – musiałem to przyznać uczciwie i obiektywnie. I nie była to pełna słodyczy uroda młokosa, ceniona przez niemłode już kobiety („Jaki słodki!”), i nie toporna uroda miejskiego macho, ceniona przez młode dziewczęta („Prawdziwy mężczyzna!”). Chodziło raczej o regularne rysy twarzy i budowę. Kobiety powinny się w nim zakochiwać, mężczyźni szanować go.

Pomyślałem z goryczą, że widzę coś w rodzaju ulepszonej kopii samego siebie.

– Dzień dobry. – Mężczyzna podał mi rękę, uśmiechając się serdecznie. – Długo pan czeka?

– Niedługo. – Uścisnąłem wyciągniętą dłoń, rejestrując przelotnie, że uścisk ręki też był przyjemny. – Dziękuję, poczęstowano mnie herbatą i cygarem. Cieszę się, że pana widzę, panie Dietrich.

– Al – rzekł Dietrich. – Po prostu Al. Zdaje się, że jesteśmy rówieśnikami?

– Tak – przyznałem. – W takim razie proszę mówić do mnie Kirył, albo po prostu Kir.

– Kirył… – powiedział, jakby próbując to imię językiem, smakując je. – Bardzo ładne i nietypowe. Wejdziemy do domu czy…

Popatrzyłem na wieżę i powiedziałem:

– Może porozmawiamy tutaj?

– Aha – rzekł półgłosem Dietrich. – Pan również… w takim razie zostańmy tutaj.

Usiadł naprzeciwko mnie i skinął ręką służącemu, który wcześniej przyniósł mi herbatę i od tamtej pory stał nieopodal; służący zniknął w domu.

– Ja też napiję się herbaty – powiedział Dietrich. – Widzi ją pan?

– Wieżę? Tak.

– Jaka ona jest?

Naprawdę byliśmy do siebie podobni!