– Czasem myślę, że to Kreta.
– Co?
– Szukałem w starych księgach, jak może nazywać się nasza wyspa. Początkowo myślałem, że to Formoza, a potem doszedłem do wniosku, że chyba jednak Kreta. Nie wiem. My nazywamy ją po prostu Wyspa.
Pomyślałem, że jest w tym jakaś ironia i symbolika. Wyspa na Morzu Śródziemnym, niegdyś kolebka ludzkiej cywilizacji, stała się jej łożem śmierci.
– Ciekawe – powiedziałem – choć tak właściwie nieistotne. Może to być Grenlandia, Formoza, Madagaskar, a nawet Kreta.
– Istotne jest to, że funkcyjni faktycznie pochodzą z naszego świata. I że u nas… – odwrócił się w stronę wieży – stoi właśnie to.
– Tak.
Dietrich zastanowił się i zapytał:
– Więc jesteś byłym funkcyjnym?
– Tak, celnikiem.
– A jakie były twoje stosunki z innymi funkcyjnymi?
– Jakie? – Wzruszyłem ramionami. – Niektórych zabijałem.
Dietrich wzdrygnął się i odsunął.
– Przed innymi uciekam, bo oni chcą zabić mnie. Jak widzisz, jestem gościem interesującym, lecz niebezpiecznym.
– Ty… – Dietrich zawahał się. – Coś umiesz? Coś takiego, czego nie potrafi zwykły człowiek?
– Tak. Czasem… czasem udaje mi się otworzyć przejście między światami. Mój przyjaciel, kurator naszego świata, uważa, że doszło do jakiegoś zakłócenia. Był taki moment, że walczyliśmy, ale moje zdolności z jakiegoś powodu nie zniknęły i udało mi się stawić opór. I teraz obaj jesteśmy trochę… niepełnowartościowi. Być może, któryś z nas zostanie kuratorem Ziemi, a ten drugi zginie. To jeden wariant.
– A drugi?
– Jeśli zdołamy uwolnić nasz świat od funkcyjnych z Arkanu, jeśli przekonamy albo zmusimy ich do tego, żeby zostawili nas w spokoju, to może obaj przeżyjemy. I może zdołamy wykorzystywać nasze umiejętności w naszych własnych interesach.
– Interesujące – powiedział w zadumie Dietrich. – Och, przepraszam… dla mnie to kwestia abstrakcyjna.
– Nic nie szkodzi.
Zapanowała cisza.
– I co chcesz teraz zrobić? – spytał Dietrich. – Masz jakiś plan, skoro przyszedłeś do nas?
– Plan pojawił się, gdy zobaczyłem tego kolosa na górze.
– Kolosa? A, rozumiem.
– Chcę się tam dostać.
– I?
– Nie wiem. – Rozłożyłem ręce. – Nie wiem, co będzie. Przecież nie wiem nawet, co to takiego. Być może to jakieś unikatowe ustrojstwo, które pozwala funkcyjnym podróżować między światami i w ogóle czynić cuda. I jeśli się je zniszczy…
– To utkniesz w naszym świecie.
O tym nie pomyślałem. Dietrich mówił bardzo poważnie, a ja wyobraziłem sobie siebie uwięzionego na tej wyspie. Na zawsze.
No proszę, wychodzi na to, że jestem gotów umrzeć, pcham się na rożen, a jednocześnie boję się tu zostać.
– Wtedy poproszę cię o protekcję – powiedziałem w końcu. – Do pracy w miejscowej bibliotece. Będę się zajmować działem historycznym.
– Dobra fucha – przyznał Dietrich. – Niewiele pracy.
Obaj się uśmiechnęliśmy.
– Być może ta rzecz w ogóle nie ma żadnego znaczenia – powiedziałem. – To może być pomnik, muzeum czy sanatorium. Może w ogóle nie da się wejść do środka? Ale chciałbym spróbować i potrzebuję pomocy.
– Prócz mnie, nikt ci nie pomoże – odparł Dietrich.
– Naprawdę? A wasze władze?
– Imperatorowa cieszy się ogromnym szacunkiem społeczeństwa – powiedział Dietrich, starannie dobierając słowa. – Ale jej władza tak naprawdę jest niezbyt duża. My… jakby to powiedzieć… nie potrzebujemy, żeby nami kierowano. Są policjanci, ale nie ma takiej armii jak za dawnych czasów. A stosunek do Ludzi-nad-ludźmi jest raczej pozytywny. Szanujemy ich. Szanujemy, obawiamy się i odczuwamy nabożny lęk. Zjawiają się rzadko, nikogo nie krzywdzą, kupują od różnych awanturników przedmioty z kontynentów, uczą się nimi posługiwać, leczą. Kiedyś, gdy u nas… no, to nie była wojna, bo u nas nie ma wojen, ale doszło do konfliktu pomiędzy dwiema wsiami, z powodu ziemi. Ziemi jest tu niewiele, środek wyspy zajmują góry.
– Tak, byłem tam – powiedziałem ponuro.
– Ludzie-nad-ludźmi przerwali ten spór. Oczywiście nie siłą. Przyznali działkę trzeciej wsi i wszyscy byli zadowoleni.
– Więc jednak rządzą?
– Raczej nadzorują i za to się ich szanuje. Istnieje siła, która w razie potrzeby zaprowadzi porządek; wszyscy o tym wiedzą i wszyscy są zadowoleni.
– A ty?
– A ja nie lubię tego czegoś nad moją głową – odrzekł ponuro Dietrich. – Nie lubię i już. Jesteś głodny?
– Tak.
– Chodźmy do domu. Zadysponuję, żeby przygotowali ci pokój i nakryli do kolacji.
– Właściwie wynająłem już pokój w hotelu… – zacząłem, ale Dietrich popatrzył na mnie tak wymownie, że przestałem się wahać. – Bardzo dziękuję za zaproszenie. Ale bierz pod uwagę, że jestem niebezpiecznym gościem. Ci dobrzy Ludzie-nad-ludźmi mogą się tu po mnie pojawić.
– Niech spróbują – powiedział Dietrich, choć bez większego przekonania. – Niech tylko spróbują. To byłby skandal.
– Oni nie boją się skandalów.
– Chodźmy. – Dietrich poklepał mnie po ramieniu. – Co ma być, to będzie. – Gdy już byliśmy przy drzwiach, spytał półgłosem: – A ty… naprawdę zabijałeś żywych ludzi?
– Tak. Bardzo szybko stawali się martwi.
Przygotowano mi nie tylko pokój. Dystyngowany, niemłody mężczyzna, zapewne jeden z najstarszych służących w domu, zaprowadził mnie na piętro, do pokoju dla gości, obejrzał z uwagą, usatysfakcjonowany skinął głową i się oddalił. Skorzystałem z tego, że do pokoju przylegała łazienka, i z przyjemnością się wykąpałem – po raz pierwszy od pobytu na Opoce. Zamiast elektryczności były świece, za to była gorąca woda, porządny prysznic nad wielką marmurową wanną, mydło i szampon. Gdy wycierałem się dużym miękkim ręcznikiem, do drzwi ktoś delikatnie zastukał, uchylił je i czyjaś ręka położyła na kamiennej posadzce stosik ubrań.
Ubrania należały zapewne do Dietricha i, jak się okazało, faktycznie mieliśmy podobne figury.
Gust gospodarza również był mi bliski. Dżinsy, albo coś na tyle podobnego, że nie było sensu szukać lepszego słowa (ciemnoniebieski, gęsto tkany materiał, nity przy kieszeniach) i zwykła koszula w czerwono-niebieską kratę, która zapinała się normalnie, nie na ramieniu. Buty – niezbyt nowe, ale wyraźnie wygodne i odpowiednie do chodzenia po górach. Wszystko było czyste, a bielizna i skarpety nowe.
Zamyśliłem się. Ubranie raczej pasowało do wyprawy w góry niż do spokojnej kolacji.
Gdy sługa zaprowadził mnie do sali obiadowej, Dietrich od razu wszystko wyjaśnił:
– Specjalnie prosiłem, żeby wybrano ci takie właśnie ubranie. Gdybyś nagle musiał… szybko opuścić mój dom, będziesz czuł się komfortowo. Dlatego buty są rozchodzone.
– Jesteś przezorny – zauważyłem.
– Jestem bardzo przezorny – odparł ze smutkiem Dietrich. – Czasem aż za bardzo. Ale to lepsze niż dać się zaskoczyć.
Stół był nakryty, ale ku mojej wielkiej uldze nikt nam nie usługiwał. Dietrich zadbał również o to, żeby nikt nie przeszkadzał nam w rozmowie.
– Chciałbym cię zapytać o wiele rzeczy – zaczął stropiony – ale na pewno jesteś głodny. Dlatego ty jedz i na razie to ja opowiem ci, co wiem.
Zacząłem jeść, z ogromną przyjemnością. Najpierw była kaczka z pomarańczami, coś chińskiego, choć nieco zmienionego w tym świecie. Potem zawiesista zupa z małży, ryb i albo z ośmiornic, albo mątw, bo były posiekane tak drobno, że ciężko się było zorientować. Zdążyłem się już pogodzić z tym, że podobnie jak w Arkanie, drugie danie je się tutaj na pierwsze. Może do Arkanu przeniesiono ten zwyczaj właśnie stąd? Może faktycznie to nie do końca jest przyszłość mojego świata?