Выбрать главу

Chociaż trudno wyciągać tak daleko posunięte wnioski w oparciu o jeden obiad.

Dietrich tymczasem opowiadał – solidnie i ze szczegółami. Zaczął od dzieciństwa – o tym, jak widział wieżę i nikt mu w to nie wierzył prócz ojca. Ojciec kazał mu milczeć i wyjaśnił, że tych, którzy widzą wieżę, mogą zabrać ze sobą Ludzie-nad-ludźmi. Dietrich nigdy się nie dowiedział, czy tak stałoby się naprawdę. Nie wiedział też, czy jego ojciec widzi tę wieżę, matka i siostra nie widziały na pewno. Ale on był posłusznym chłopcem i milczał. Czasem mu się coś wyrywało, ale niezbyt często.

Opowiadał o swojej rodzinie, o całym rodzie Dietrichów, którego korzenie sięgały zamierzchłych wieków, czasów nieznanej katastrofy, która zmieniła ich świat. Słuchając jego opowieści, myślałem, że to faktycznie była bardzo porządna rodzina, wprawdzie nie aspirowała do władzy, ale cieszyła się szacunkiem i poważaniem.

Dietrich opowiedział mi także wszystko to, co wiedział o Ludziach-nad-ludźmi. Zjawiali się w mieście przeważnie w czasie wiosennych świąt i jarmarków; skupowali przywiezione z kontynentu artefakty, nawet bawili się ze wszystkimi – na przykład, żołnierze nieodmiennie korzystali z usług miejscowych kobiet lekkich obyczajów. Ze słów Dietricha wynikało, że zajście w ciążę z żołnierzem uważano za wielkie szczęście, po czymś takim prostytutka mogła bardzo dobrze wyjść za mąż – jeśli tylko chciała. Ludzie-nad-ludźmi nie interesowali się swoimi potomkami i ci wyrastali na zwykłych ludzi, co najwyżej uważano ich za dobre partie. Pomyślałem, że w taki oto wesoły i nieoficjalny sposób funkcyjni wzbogacali geny małego społeczeństwa.

– Zawsze zjawiali się z żołnierzami? – zapytałem.

– Tak. Żołnierze głównie milczą, chyba nie znają naszych języków. A ci, którzy nie mają broni, mówią swobodnie, tak jak ty…

– Widocznie żołnierze nie są funkcyjnymi – zawyrokowałem. – To zwykli ludzie z innego świata, z Arkanu. I za każdym razem odchodzili?

– Krążą opowieści, że kiedyś żołnierze zakochiwali się w naszych dziewczętach i zostawali na zawsze. Ale znasz kobiety, mogły sobie wymyślić takie romantyczne historie.

– I nigdy nie było żadnych konfliktów?

– Nie. Oni zawsze są bardzo uprzejmi. Oczywiście zdarzało się, że handlowali po cichu. – Dietrich zamilkł na chwilę. – Mój ojciec na krótko przed śmiercią skumał się z jednym z nich. Ojciec miał perłę niesamowitej wielkości, o, taką! – Dietrich pokazał kulę wielkości małego jabłka. – Była absolutnie biała, mleczna. Nawet boję się pomyśleć, za ile ojciec ją kupił… I zamienił się z jednym żołnierzem.

– Pokaż! – nie wytrzymałem. – Chyba już wiem, do czego zmierzasz!

Dietrich uśmiechnął się i odsunął od stołu. W odległym kącie sali na stoliczku leżało coś zawiniętego w czerwony materiał. Dietrich rozwinął zawiniątko i pokazał mi triumfalnie.

– Proszę. Oto broń Ludzi-nad-ludźmi.

– Tak. Żołnierza zmogła chciwość. – Przyznałem z lekkim rozczarowaniem.

Dietrich trzymał w ręku automat, dokładnie taki sam jak ten, który utopiłem w morzu.

– Tylko nie ma nabojów – dodał z żalem. – O, widzisz, w ten otwór wkłada się specjalny pojemnik, w którym są naboje. Ojciec próbował go czymś zastąpić, ale nie zdołał.

– Magazynek mam w torbie – powiedziałem. – Ale jest tylko czternaście naboi. Pewnie, że to lepsze niż nic…

– Trzymaj. – Dietrich podał mi broń. – Wobec tego jest twój.

– A perła? – powiedziałem. – Bezcenna perła niezwykłej urody?

– Perły pewnie bym nie oddał – wyznał Dietrich. – Ale broń… nawet nie umiem z niej strzelać, poza tym brakuje ważnej części oraz pocisków. No i tobie jest bardziej potrzebna.

– Dziękuję. Ja swój karabin utopiłem w morzu, gdy schodziłem ze skały po lince. Była mocna, ale cienka, wyglądała jak nitka. Przeciągnąłem ją przez automat…

– Wiem! – Dietrich się rozpromienił. – Żołnierz pokazał ojcu, a on opowiedział mnie. Tu w kolbie jest specjalna ramka, przez którą przepuszcza się nić i zacisk, który kontroluje zejście. Trzymasz za lufę i kolbę, a palcem delikatnie regulujesz prędkość. Musisz być bardzo mądry, Kiryle, skoro sam na to wpadłeś!

– Nawet sobie nie wyobrażasz, jakim jestem idiotą – odparłem, patrząc na karabin. – Ja… ja wszystko zrobiłem inaczej, zupełnie inaczej i omal nie zginąłem.

– Wobec tego masz szczęście – powiedział Dietrich. – I wiesz co, może to nawet lepsze niż być mądrym, ale pechowym.

18.

Nie wiem czemu, ale zazwyczaj uważamy, że ci wszyscy ludzie, którzy nam się podobają czy budzą naszą zazdrość, wszyscy ci sportowcy, artyści, słynni muzycy, biznesmeni – że oni zawsze są szczęśliwi. Rzecz jasna, cała prasa brukowa usiłuje nam wmówić coś wręcz przeciwnego: ta się rozwiodła, tamten zaczął pić, ci się pobili, ów zdradził. I my to czytamy – jedni z pogardą, inni z ciekawością. Czytamy nie dlatego, że grzeszki i nieszczęścia słynnych ludzi są tak wielkie, tylko dlatego że to gazetowe błoto nas pociesza. Oni są tacy sami jak my! Oni piją szampana za tysiąc dolarów, a my wino chilijskie. Oni jadą do kurortu narciarskiego w Austrii, a my do teściowej na działkę. Ich oklaskują na stadionach, a nas żona pochwaliła za wyniesienie śmieci. Ale jakie to wszystko ma znaczenie, skoro dręczy ich ta sama tęsknota, czują ten sam smutek, tę samą zazdrość i doznają tych samych krzywd.

I nawet nie zauważamy, że to my nakręcamy sprężynę, która zmusza ich do picia drogich win, na których się nie znają – i woleliby piwo – i skłania do wszczynania awantur w Courchevel i bijatyk z dziennikarzami. Dlatego z im większym uporem zanurzamy człowieka w jego problemy i wołamy: „Jesteś takim samym bydlęciem jak my!”, tym bardziej on pragnie odpowiedzieć: „Nie takim samym, znacznie większym!”.

Spojrzałem na młodego, przystojnego, inteligentnego mężczyznę, którego pewnie szanuje cała ludność tego małego światka, i zrozumiałem, że nie jest szczęśliwy. Że w mniejszym stopniu niż u nas, ale jednak działa tu niewidzialna prasa odpowiedzialności, zazdrości i nierówności. I może to łut szczęścia, a może absolutnie jego zasługa, że mimo wszystko jest porządnym facetem.

– Nie powiedziałbym, że jesteś pechowcem.

Dietrich uśmiechnął się krzywo.

– Przez całe życie robię nie to, co bym chciał. Rodzinna tradycja. Jeśli twój pradziad rozdał w dniach głodu wszystkie zapasy i uratował miasto, jeśli twój dziad pierwszy zbudował zbiornik wodny, jeśli twój ojciec przez czterdzieści lat był sędzią pokoju, to po tobie również spodziewają się… – Zawahał się.

– Czynów bohaterskich? – podsunąłem.

– Nie. Gdyby chodziło o czyny! Wiesz, jak bardzo chciałbym pójść z tobą do tej wieży? Ale nie pójdę. Wszyscy oczekują ode mnie pracy. Że będę tak samo przedsiębiorczy, szczodry, cierpliwy, tolerancyjny i odkrywczy jak moi przodkowie. Że do szanowanego człowieka, Ala Dietricha, może się zwrócić całe miasto i każdy człowiek, jeśli zajdzie taka potrzeba. W dodatku muszę się ożenić z mądrą, biedną i brzydką dziewczyną.

Roześmiałem się.

– Ciebie to śmieszy, a to jest jakby tradycja – niczym legendy prostytutek o zakochanym żołnierzu. Tylko tu wszystko jest naprawdę – Dietrichowie zawsze brali sobie mądre żony, ale z prostych rodzin. I nieładne.

– Ta dziewczyna z biblioteki jest ładna – rzuciłem od niechcenia.

Dietrich zaczerwienił się i niespodziewanie spytał: