– Napijesz się wina?
– Pewnie!
Odkorkował butelkę, nalał do kieliszków czerwonego wina.
– Jest ładna… i do tego pochodzi z bogatej rodziny, spokrewnionej z dynastią panującą.
– Za to jest mądra. Chociaż jeden warunek pozostanie spełniony.
– Głupi jesteś, choć z innego świata – mruknął Dietrich.
Poczułem się tak, jakbyśmy znali się od lat, i odparowałem:
– Sam jesteś głupi. Jesteś na swoim miejscu, zgoda. Twoje wyczyny nie polegają na tym, żeby z bronią w ręku lecieć na jakąś górę, zwłaszcza że tobie Ludzie-nad-ludźmi nie zrobili nic złego. Jesteś u siebie, ludzie cię szanują… zasłużenie. Więc rób to, co należy robić. Hoduj pomarańcze, zbuduj jakąś fabrykę, odkryj coś. Macie tu szerokie pole do popisu! Wyposaż jakąś ekspedycję – niech gdzieś wyruszy, ale nie na brzeg kontynentu, żeby grabić ruiny, tylko dalej! Stwórzcie normalne mapy. Bo może nie jesteście sami w tym świecie? Jeśli nawet wszystkie kontynenty uległy zagładzie, to wysp jest dużo! Przynajmniej dowiesz się wreszcie, gdzie jesteście, na Grenlandii czy w Japonii.
Wydawało mi się, że Dietrichowi rozbłysły oczy. Czyżby to, co właśnie zaproponowałem, nigdy nie przychodziło mu do głowy?
– W otwartym morzu jest niebezpiecznie – powiedział. – Jedynie człowiek zdeterminowany popłynąłby nie do brzegu, lecz w nicość.
– U nas byli tacy zdeterminowani, nie uwierzę, żeby u was wymarli! Znajdź kapitana Wan Tao, on jest bardzo zdeterminowany i chyba potrzebuje pieniędzy. Poza tym ukradłem mu piętnaście marek – wyznałem w przypływie szczerości. – A z drobniakami to nawet więcej.
Dietrich się uśmiechnął.
– Oddam mu. I dowiem się, jak bardzo jest zdeterminowany.
– I ożeń się – dodałem. – Nie denerwuj ludzi. Wiesz, do biblioteki różni przychodzą…
– Tak, maluchy albo stare dziady – burknął Dietrich.
– Dzieci mogą dorosnąć…
– Przestań, dobra? – obruszył się Dietrich. – Zachowujesz się jak mój ojciec!
– A co? Skoro przybywam z przeszłości, to w jakimś stopniu jestem twoim przodkiem i mogę komenderować.
O dziwo, przez dłuższą chwilę Dietrich poważnie rozważał ten argument. Chyba naprawdę bardzo szanował swoich przodków.
– Owszem – przyznał w końcu – ale tylko pod warunkiem, że twoja teoria jest słuszna. Więc nie musisz tutaj… grać starszego brata. Lepiej opowiedz coś o sobie, no, o swoim świecie.
– A co w nim takiego ciekawego? – Wzruszyłem ramionami. – Pracowałem jako sprzedawca, sprzedawałem części komputerowe.
– A co to takiego?
Długo wyjaśniałem, czym jest komputer, i powoli dałem się ponieść do tego stopnia, że nawet pokrótce przedstawiłem wady i zalety Visty w stosunku do XP oraz wygłosiłem własny punkt widzenia na odwieczną opozycję Intelu i AMD.
– I ty mówisz, że to jest nieciekawe? – spytał wstrząśnięty Dietrich. – I co, faktycznie chciałeś zostać sprzedawcą komputerów?
– Skąd, coś ty… kto by marzył o zostaniu sprzedawcą.
– U nas wiele osób.
– Inna mentalność. Studiowałem w instytucie lotnictwa, na wydziale aerokosmicznym. Pewnie, że to głupota, dziecinne mrzonki. W dzieciństwie wszyscy marzą, żeby najeść się lodów, zostać pilotem albo kosmonautą.
– A co takiego kosmonauta? O pilotach czytałem.
Musiałem wyjaśnić mu również to.
O dziwo, te wyjaśnienia wciągnęły mnie jeszcze bardziej. Proszę, w sumie studiowałem trzy lata i myślałem, że już wszystko zapomniałem, a okazuje się, że to tkwi w pamięci. Mówienie o tym sprawiało mi przyjemność i trochę bolało – jak opowiadanie o ukochanej dziewczynie, z którą niby rozstałeś się za obopólną zgodą, ale między wami pozostały niedomówienia.
– I ty mówisz, że wasz świat jest nieciekawy?! – zawołał Dietrich. – Lataliście na Księżyc i chcieliście lecieć na Marsa! Wasz świat można oblecieć w ciągu jednego dnia, a ty mówisz, że jest nieciekawy?!
– Widać to kwestia przyzwyczajenia, dla nas to wszystko jest banalne.
– Ale z was idioci – zawyrokował Dietrich. – Komputery, samoloty, rakiety… Księżyc.
Pokręcił głową i dolał sobie wina. To było dobre wino, pewnie z własnych winnic, a do tego trzymane w piwnicy w wielkich beczkach.
– Robi się bardzo późno – powiedział z żalem Dietrich. – Przegadałbym z tobą całą noc, ale pewnie rano będziesz chciał iść do wieży?
– Tak.
– No to musisz się wyspać.
Najwyraźniej miał świetnie rozwinięte poczucie odpowiedzialności.
– Dobrze. – Dopiłem wino i wstałem. – Dziękuję… za karabin i w ogóle.
– Odprowadzę cię jutro kawałek – powiedział Dietrich. I z pasją zawołał: – Gdybyś ty wiedział, jak bardzo chciałbym pójść tam z tobą!
Poranek był okropny.
Budząc się, usłyszałem, jak za oknem bębni deszcz. W gruncie rzeczy to nawet miłe przebudzenie – jeśli to sobota albo niedziela, jeśli nigdzie nie musisz iść, możesz się powylegiwać, przysypiając i budząc się, a potem włączyć telewizor i słuchając jakiejś idiotycznej dyskusji, szykować sobie śniadanie i patrzeć na mokre szyby, po których spływają wielkie krople, i współczuć ludziom, którzy śpieszą dokądś pod kopułami parasoli.
Ale mnie czekało coś innego.
Wstałem, odsunąłem roletę i wyjrzałem przez okno. Szare chmury leżały na zboczach góry niczym mokry pled. Na dworze nie było żywego ducha, tylko na parapecie mokły dwa nastroszone gołębie. Wieży nie widziałem, jakby jej tu w ogóle nie było.
Dobry dowódca nie wysłałby w taką pogodę żołnierza pod kule.
Problem w rym, że byłem dowódcą i żołnierzem w jednym.
Zszedłem na dół i ujrzałem Dietricha w jadalni – wyglądał, jakby w ogóle stąd nie wychodził. Zresztą, może tak właśnie było – na stole stała jeszcze jedna butelka po winie, popielniczkę na stoliku wypełniały niedopałki, a sam Dietrich sprawiał wrażenie niewyspanego.
– Dzień dobry – powitał mnie. – Obrzydliwa pogoda.
– Zauważyłem.
Wszedł służący i zaczął nakrywać do stołu. Świeży sok, herbata, chleb, ser, kiełbasa. Nie było nic na ciepło, zresztą, ze zdenerwowania i tak nie miałem apetytu.
– Może przełożymy to do jutra? – spytał Dietrich. – Byśmy lepiej się przygotowali… Mogę spytać ludzi w majątku. A nuż ktoś zgodzi się pójść z tobą?
– Będą się bali robota. Żelaznego człowieka.
– Przecież to bajki – odparł chmurnie Dietrich. – Takich rzeczy nie ma.
– W naszym świecie były. Niedoskonałe, rzecz jasna, ale były. Poruszająca się maszyna ze stali, sterowana przez komputer.
– I mogła chodzić na dwóch nogach?
– No… takie chyba też robili.
– Ale te plotki krążą od pół wieku! Przez ten czas każda maszyna, nawet gdyby jakaś była, już dawno by się zepsuła!
Wzruszyłem ramionami, posmarowałem kromkę chleba masłem, położyłem na niej plasterek żółtego sera i kiełbasy.
– Może polecić, żeby podali zupę? – zapytał Dietrich. – Albo mięso?
– Nie, to wystarczy.
– Zastanawiałem się, co jeszcze mógłbyś wziąć ze sobą. Masz tu linę. – Dietrich wskazał głową stół między nami. – Wprawdzie nie jest taka cienka i wygodna jak u Ludzi-nad-ludźmi, ale też mocna. I nóż myśliwski.
Zaśmiałem się.
– Nie mam szczęścia do noży. Pewna kobieta, funkcyjna, ciągle dawała mi kute przez siebie noże.
– Kowal-funkcyjna?
– Nie, celnik. Kowalstwo to jej hobby. Pewnie chce sobie udowodnić, że sama z siebie też potrafi coś robić. No i ona daje mi w prezencie noże, a ja je gubię. Jeszcze żadnego nie miałem okazji użyć.
– Ten też możesz zgubić – zgodził się Dietrich. – Po prostu nie można iść w góry bez noża. Jeszcze zapałki.