Выбрать главу

No i dlaczego Wasylisa musiała mieszkać właśnie tutaj? Gdyby mieszkała w jakimś tam małym, przytulnym Bobrujsku…

Przez kilka podwórek – mokrych, szarych, smutnych – przeszedłem pogrążony we własnych myślach, niemal ich nie dostrzegając. Domy stały na wzgórzu, między nimi wiła się asfaltowa uliczka, omijając odgrodzone drewnianymi płotkami ogródki, może nawet warzywniki – rzecz w milionowym mieście zaskakująca i chyba nawet zabroniona. Ale tu, na południu wszystko jest prostsze. Dalej od idiotycznego schematu „wolno-nie wolno”, bliżej życia. Bardzo możliwe, że mieszkańcy domów spokojnie hodują sobie szczypiorek i koperek tuż przy wejściu.

A potem coś sprawiło, że przystanąłem obok wąskiej uliczki, przy wyjściu z kolejnego podwórka.

Ciężko powiedzieć, co to właściwie było. Coś na granicy realności i bajkowości, coś pomiędzy tym, co widzisz, i tym, czego się domyślasz, coś jak cień dostrzeżony kątem oka, cień, który szybko zniknął.

Rozejrzałem się, zacząłem nasłuchiwać. Gdybym mógł liczyć na swój zgłuszony papierosami węch, zacząłbym węszyć.

To podwórko było inne.

Tutaj nie wszystkie liście opadły z drzew. Zasłonki w oknach były bardziej jaskrawe. Triumfalnie, drwiąco, jakby wywodząc się z krzaka róży Gerdy i Kaja, na parapecie płonęły kwiaty, a czarny kot, który mył się na bagażniku… przepraszam, na masce zaporożca, lśnił, dorównując rozmiarami żbikowi albo małemu rysiowi.

I nawet pradawny zaporożec wyglądał zdumiewająco dziarsko. Nie sprawiał wrażenia stiuningowanego cudaka czy sterty złomu, wyglądał po prostu jak samochód – mały, ale zadziorny.

Palisadnik przed domem otaczało kute ogrodzenie – pomalowane ohydną farbą, brudne, ale naprawdę kute! W subtelnym wzorze splatały się liście porzeczek i kiście winogron, a nad domem, niczym ostatnie pociągnięcie pędzla, wnosił się kuty wiatrowskaz, i to nie jakiś tam banalny kogucik, tylko smok, który rozkładał skrzydła i wypuszczał z zębatej paszczy wijące się języki płomieni. Częstokół anten telewizyjnych wyciągał się ku niemu niczym piki armii, która dostrzegła nieproszonego gościa.

Zaśmiałem się. To było jak wizytówka Wasylisy – funkcyjnego-celnika – która rozdawała na prawo i lewo wykute przez siebie rzeczy.

Teraz musiałem już tylko zrozumieć, jak jej cło wygląda z zewnątrz. Pamiętam, że przy naszym pierwszym spotkaniu ironizowała na temat wież, które zawsze pojawiają się u mężczyzn-celników… Freud… Aha, jej cło było zwykłym domkiem, bez żadnych tam udziwnień.

Budynki, do których jest przykuta nasza funkcja, są tak naprawdę całkiem zwyczajne i może je zobaczyć przeciętny człowiek. Ale widzieć i zobaczyć to dwie różne rzeczy. Niegdysiejsza pokojówka, obecnie funkcyjna Róża Biała, znalazła w głodnych latach wojny ojczyźnianej sklep spożywczy tylko dlatego, że zaproszono ją pod ten adres. Wszyscy pozostali – i głodni czerwonoarmiści, i gotowi na wszystko bandyci, i burżuje, którzy poukrywali złoto – mijali sklep, marząc o kromce chleba i nie widząc tych obfitości: pikli, anchois, czerwonego i czarnego kawioru, polędwicy cielęcej.

Dokładnie tak samo moją wieżę przy stacji metra Aleksiejewska widzieli jedynie ci, którym powiedziano – oto nowe cło, dogodne przejście do innych światów, tak teraz ja stałem dosłownie dwa kroki od cła Wasylisy, zupełnie go nie dostrzegając.

Piętrowy ceglany domek wcisnął się między wyższe i większe domy, jakby je rozpychał, jakby przebijał sobie wyjście na ulicę. Do tego domu, który miał kute ogrodzenie i smoka i wyraźnie znajdował się pod opieką Wasylisy, piętrowy domek celnika niemal się przytulał, dzieliła je tylko wąska, zaśmiecona szczelina.

Od strony podwórka w budynku cła nie było ani drzwi, ani okien. Rosło kilka drzew, starych, pokrzywionych, ziemię zaścielały liście i gałązki. Można było nawet dostrzec granicę, wzdłuż której chodzili ludzie, mimo woli trzymając się z dala od dziwnego domku: w ziemi były wydeptane ścieżki.

Od strony zaułka dostrzegłem jedno okno na pierwszym piętrze, ciemne, jakby zaciągnięto w nim zasłony, i drzwi, do których z ogromną przyjemnością zapukałem.

Cisza.

– Hej, sąsiedzie! – zawołałem, przypominając sobie swoją pierwszą wizytę. Co ja wtedy krzyczałem? Wziąłem jej dom za młyn, pytałem o mąkę. Nie będziemy się powtarzać. – Hej! Bez czerpaka przyszedłem!

Chwilę później rozległy się kroki – twarde, pewne. Uśmiechnąłem się, wyobrażając sobie Wasylisę – mocno zbudowaną, muskularną, w skórzanym fartuchu na gołym ciele.

Taak, stanowczo muszę coś z tym zrobić. Może zacznę brać brom?

– Kogo tam diabli niosą – rozległ się znajomy głos. – Niech mnie licho, przecież to nie może być…

Drzwi się otworzyły i zobaczyłem Wasylisę – w różowym szlafroczku z koronkami, w kapciach-pieskach, białych, puszystych, z guzikami zamiast oczu.

– Kirył – powiedziała Wasylisa, podpierając się pod boki. – Twoja mać… to ty?

– To ja – odparłem, nie rozumiejąc powodów tak burzliwej reakcji.

Próbowałem odwrócić wzrok i nie gapić się na Wasylisę. Przychodziło mi to z trudem – było jej dużo.

– Czemu stoisz jak słup… – Wasylisa jednym ruchem ręki wciągnęła mnie do środka, a potem wysunęła głowę na zewnątrz, rozejrzała się czujnie i zatrzasnęła drzwi.

Nawet do największego tępaka w końcu dociera.

– Znasz już nowiny? – zapytałem.

Rolę przedpokoju w mieszkaniu Wasylisy pełniło spore pomieszczenie z trojgiem drzwi i schodami prowadzącymi na górę. Przedpokój był zupełnie pusty, tylko gdzieniegdzie stały słupy podtrzymujące sufit, ozdobione ni to kutymi wieszakami, ni to odpadkami produkcji Wasylisy.

– Oczywiście – odparła Wasylisa i wzięła ze stojącego obok drzwi stoliczka (kute nóżki, gruby szklany blat w kutej ramie) złożoną we czworo cienką gazetę, w rodzaju tych bezpłatnych gazetek, które wypuszczają władze moskiewskich dzielnic i okręgów.

– Aa? – powiedziałem, widząc tytuł „Cotygodniowa Funkcja”. Dzisiejsza.

Jeśli wierzyć datom, gazeta wychodziła od 1892 roku.

– Be! – odparła Wasylisa. – Śledzili cię? Przyleciałeś samolotem?

– Przyjechałem pociągiem. W Orle była zasadzka, ale uciekłem. – Otworzyłem gazetę i zobaczyłem swoje zdjęcie.

– Uciekł! – Wasylisa rozłożyła ręce. – Widzicie go, uciekinier!

Z jakiegoś powodu nigdy przedtem nie przyszło mi do głowy, że funkcyjni mogą mieć własną gazetę. Funkcyjni fryzjerzy, lekarze, policjanci – proszę bardzo. Ale ludzi pióra jakoś sobie nie wyobrażałem. A przecież powinienem był na to wpaść, gdy ujrzałem mojego pierwszego gościa, funkcyjnego-listonosza.

Patrząc z drżeniem na własne zdjęcie (najwyraźniej zrobione niedawno, tylko kiedy i przez kogo?), zacząłem czytać artykuł zatytułowany „Ostatnia tęcza”.

Najgorsze było chyba to, że w zasadzie artykuł nie kłamał – jedynie nie dopowiadał pewnych rzeczy. Było też jasne, że dziennikarz po prostu nie wie o różnych sprawach – ani o Kostii, ani o Arkanie. Generalnie całość była napisana ze współczuciem. O młodym mężczyźnie, którego psychika nie wytrzymała rozłąki z rodziną i przemiany w funkcyjnego. O tym, że dobrze się zapowiadałem, że otworzyłem wspaniałe portale z nieobjętego wcześniej rejonu Moskwy, ale destrukcyjny wpływ niektórych dysydentów (tak właśnie napisano – dysydentów!) doprowadził mnie do zguby.

Najpierw zabrałem od narzeczonego (nie powiedziano tego wprost, ale wyczuwało się, że zabrałem siłą) dziewczynę, która mi się spodobała. Pobiłem funkcyjnego-policjanta, który przybył na miejsce wydarzeń (i znowu – wychodziło na to, że przybył na ratunek Nastii), a następnego ranka (między wierszami można było odczytać, że całą noc znęcałem się nad bezbronną dziewczyną) przybyła do mnie funkcyjna-akuszerka Natalia Iwanowa, która „wielu z nas pomogła stać się tym, kim dzisiaj jesteśmy”, a ja zamordowałem swoją przyjaciółkę, a potem udusiłem Natalię kablem. Następnie opuściłem swoją wieżę, która od razu zaczęła się rozpadać (i znów – niby ani słowa kłamstwa, ale każdy funkcyjny na pewno pomyślał, że po prostu zerwałem „smycz”, za bardzo oddalając się od swojej funkcji), a potem jeszcze napadłem swojego przyjaciela, Konstantego Czagina, którego „od tamtej pory nikt nie widział”.