– Mam.
– Przydadzą się. I mapa. Rysowałem ją w nocy. Może nie jest bardzo dokładna, ale pomoże ci zorientować się w terenie. Co jeszcze… świeczki, maść, bardzo dobra, w razie jakbyś upadł, potłukł się. Tylko nie smaruj nią otwartej rany, bo będzie piekło! I zestaw wytrychów. Kiedyś złapaliśmy złodzieja, daliśmy mu popalić i odebraliśmy wszystkie narzędzia.
Roześmiałem się.
– Dietrich… Al, ja nie umiem posługiwać się wytrychami! Nie jestem złodziejem. A tam pewnie nie ma zamków mechanicznych, już prędzej elektroniczne.
– Kto wie. Nie są ciężkie, weź. I jeszcze…
Miałem ochotę się roześmiać, ale spojrzałem na Dietricha i nie zrobiłem tego.
– Dobry parasol – powiedziałem.
– Rozumiem, że głupio iść w góry z parasolem – powiedział speszony Dietrich – ale na początku droga będzie dość równa. Po co moknąć bez sensu? A potem, jeśli zacznie ci przeszkadzać, to go wyrzucisz.
Nikt nas nie odprowadzał, gdy wyszliśmy z majątku, widocznie Dietrich tak zarządził. Deszcz już nie padał, teraz już tylko mżyło.
– Tutaj jest stara droga – mówił Dietrich, gdy mijaliśmy sady pomarańczowe. – Tu jeszcze zbierają plony, ale za tamten zakręt już nikt nie chodzi. Drzewa zdziczały, owoców mało. Nikt ich nie zbiera.
– Dlaczego? Przecież i tak nikt nie widzi wieży?
– To przez tę historię o żelaznym człowieku. Zresztą, ziemie są tutaj takie sobie… ciężkie, kamieniste.
Doszliśmy do porosłego trawą głazu, który najpewniej sturlał się z gór. Ledwie widoczna polna droga omijała głaz, od tego miejsca wyglądała na nieuczęszczaną.
– Tu cię zostawię – oznajmił Dietrich.
Zatrzymaliśmy się.
– Dziękuję – powiedziałem szczerze. – Dziękuję. Miałem szczęście, że postanowiłem cię odwiedzić.
– Powodzenia, Kiryle. Szkoda, że jesteś z innego świata.
Czasem tak się dzieje – poznasz jakiegoś człowieka i nagle rozumiesz, że moglibyście zostać przyjaciółmi. Że on mógłby stać się twoim przyjacielem, może nawet najlepszym. Ale rozdziela was życie – to tylko w książkach dla dzieci ludzie na przekór wszystkiemu pozostają przyjaciółmi.
– Chciałbym wierzyć w to, że naprawdę mogę być twoim przodkiem – powiedziałem. – Nie na darmo jesteśmy do siebie trochę podobni.
– Nie mam nic przeciwko temu. W naszym rodzie nigdy nie było bohaterów, jedynie uparci robotnicy. – Dietrich się uśmiechnął.
– To znacznie ważniejsze.
– Uważaj na siebie. – Dietrich mocno uścisnął moją dłoń, odwrócił się i ruszył w stronę majątku.
Pomyślałem, że on faktycznie jest urodzonym liderem. Bo liderem jest nie ten, kto zawsze „na przodzie na białym koniu”, lecz ten, kto potrafi skierować innych we właściwą stronę i umie w porę zatrzymać się sam.
Postałem chwilę, ściskając rączkę dużego parasola, ale Dietrich szedł, nie oglądając się, z każdym krokiem coraz szybciej.
Ruszyłem przed siebie.
Każdy powinien robić to co do niego należy. Każdy powinien uprawiać swój ogród. I to nie moja wina, że w moim ogrodzie buczą ołowiane trzmiele.
Parasol służył mi dość długo. W pewnej chwili deszcz przybrał na sile i stanąłem pod drzewem, dodatkowo osłaniając się parasolem. Gdy ulewa znów przeszła w mżawkę, poszedłem dalej. Potem zbocze góry zrobiło się bardziej strome, zarośla łapały mnie za nogawki i zrozumiałem, że parasol będzie mi już tylko przeszkadzał.
Zatrzymałem się. Właśnie powiał wiatr, wyrywając mi parasol z rąk – podrzuciłem go w górę, w wiszący w powietrzu pył wodny. Parasol zawirował i pomknął przed siebie, niczym wielki czarno-biały motyl.
Leć! Przeleć nad dworkiem Ala Dietricha, poszybuj z gór nad ciche miasto, znajdź dziewczynę z biblioteki, która wybiegła na ulicę bez parasolki, i wyląduj prosto w jej rękach. Niech ona jakoś pozna, czyj to parasol, niech się wybierze do dworu na górze, żeby oddać go właścicielowi…
Uśmiechnąłem się. No, no, jakie romantyczne myśli.
Zdaje się, że dzisiaj będzie mi gorąco.
Szedłem dalej, nie oglądając się i o niczym nie myśląc. Wspinałem się, idąc jakimiś ścieżkami, wydeptanymi przez zwierzęta albo utworzonymi przez spływającą wodę. Na szczęście deszcz w końcu ustał zupełnie. Może dlatego że szedłem teraz wśród leżących na zboczu chmur, w gęstej szarej zawiesinie. Było cicho, chmura tłumiła dźwięki, nawet kamień, który uciekł spod moich nóg, poturlał się bezgłośnie. Nie jest źle, wspinaczka nie była taka straszna, zbocze w większości układało się tarasami. Wejdę.
I wtedy usłyszałem zbliżający się dźwięk – ciężki metaliczny krok, dźwięczący na kamieniach.
Osłupiałem. Jednak Andre nie kłamał!
To było jak w koszmarnym śnie, jakby coś takiego już mi się przydarzyło, jakbym o tym wiedział, tylko zapomniał, wyrzucił z pamięci. Przez mgłę szedł w moją stronę stalowy potwór.
Odwróciłem się, rzuciłem do ucieczki i oczywiście od razu pośliznąłem się na kamieniu. Nogi mi się rozjechały, upadłem i uderzyłem się w prawe kolano – nogę przeszył ból. Zacząłem się zsuwać po zboczu, zdzierając sobie podbródek na kamieniach, orając palcami ziemię i nie znajdując punktu oparcia. W końcu z przerażeniem poczułem, że moje nogi zawisły w pustce, że pode mną rozwarła się przepaść.
Zatrzymałem się w ostatniej chwili. Zdzierając palce do krwi, wczepiłem się w kamienne podłoże. Byłem gotów wbić się nawet zębami, gdybym tylko miał w co.
Ile tam jest pode mną?
Pół metra?
Pół kilometra?
Tak naprawdę, począwszy od pięciu metrów, różnica polega już tylko na tym, jak długo będzie trwał mój ostatni krzyk.
Stalowe kroki przez cały czas się zbliżały, a ja, wisząc od pasa w dół nad przepaścią, beznadziejnie próbowałem wciągnąć się na górę, ale nie miałem się czego złapać.
Kroki umilkły. Zaryzykowałem i uniosłem głowę.
Nade mną stał robot. Najprawdziwszy robot, taki, jakiego można spotkać w kreskówkach dla dzieci.
Wysoki na półtora ludzkiego wzrostu. Metalowy, beczkowaty tułów, gładki, szary i bez wyrazu. Nogi grube i też metalowe, ale jednocześnie uginające się, choć nie było nic, co wskazywałoby na stawy. Stopy szerokie, karykaturalnie ludzkie, dostrzegłem nawet palce. Ręce… ręce takie jak nogi, tylko cieńsze, z wyraźniejszymi palcami, zebranymi w kiść. I jeszcze głowa, również podobna do ludzkiej: zamiast ust ciemna matowa płytka, zamiast nosa niewielkie wybrzuszenie z dwoma otworami; oczy, wielkie, złożone, świeciły słabo.
Poczułem, że ręce mi słabną. Może rozluźnić palce? Może pode mną jest tylko metr albo dwa? Albo łagodne zbocze, po którym się spokojnie sturlam?
Robot stał nieruchomo i patrzył na mnie.
– Witaj! – zawołałem. – Cześć, cześć! Trzy, ee… jak im tam, trzy prawa robotyki! Asimov je wymyślił, wiesz? Nasz chłop, ze Smoleńska! Robot nie może skrzywdzić człowieka ani dopuścić, żeby człowiek doznał krzywdy… i jeszcze musi być posłuszny… i chronić siebie…
– Dość specyficzna logika – odpowiedział robot półgłosem. Głos miał ludzki, żywy. Usta oczywiście się nie poruszały.
Poczułem jeszcze silniejsze pragnienie rozwarcia dłoni.
– Lubisz dowcipy? – zapytałem, sam już nie wiedząc, co plotę. – Pewnego ranka budzą się w namiocie alpiniści, bo jeden z ich towarzyszy miota się i krzyczy: „Zegnij palec! Zegnij palec!”. Budzą go, pytają, co się stało, a on mówi: „Śniło mi się, że yeti wsadził mi palec w tyłek i trzyma mnie nad przepaścią, a ja do niego krzyczę: zegnij palec!”.