– Nasze życzenia są zbieżne – mruknąłem. – Tylko że ja chciałbym jeszcze wrócić do domu.
– Muszę cię uprzedzić, że szanse na to są znikome.
– Wiem.
– Wobec tego jesteśmy sprzymierzeńcami.
19.
Słowo „sprzymierzeniec” zawiera element tymczasowości. Sprzymierzeńcy drugiej wojny światowej szczęśliwie pokłócili się zaraz po jej zakończeniu, ba, jeszcze w trakcie trwania tej wojny szykowali się do przyszłej opozycji. Związek Radziecki rozpadł się i obecnie stosunki między byłymi republikami związkowymi są gorsze niż stosunki z byłymi wrogami. Podobnie w naszym życiu codziennym: jak często używamy słowa „sprzymierzeniec”? Przyjaciel, towarzysz, kolega – owszem. Ale w słowie „sprzymierzeniec” tkwi przyszły rozłam. Sprzymierzeniec nie jest przyjacielem, łączą nas jedynie wspólne interesy w jakiejś sferze, przez określony czas.
Niepotrzebnie nazwano Związek Radziecki Związkiem! W ten sposób podłożono lingwistyczną minę pod przyszłość. A wystarczyło się zainteresować, skąd się wzięło samo słowo „sprzymierzeniec”! Ponad dwa tysiące lat temu nazywano tak podległe Rzymowi tereny Italii, zobowiązane do pomagania Rzymowi i pozbawione jakichkolwiek praw…
Wzdrygnąłem się, rozumiejąc, że rozmyślam o sprawach, o których jeszcze przed chwilą nie miałem bladego pojęcia. Czyli pojawiły się zdolności funkcyjnego…
A to znaczyło, że dokonywałem wyboru.
Ta część mnie, która – jeśli wierzyć robotowi – nie miała nic wspólnego z ludzkim ciałem i krwią, moje „zmienione prawdopodobieństwo” obudziło się i uprzejmie proponowało dostęp do wiedzy encyklopedycznej. Nie wahałem się długo.
– Dobrze. Jesteśmy sprzymierzeńcami.
– Potrzebuję ludzkiej pomocy. – Robot wstał. – Wejście do budynku otwiera się tylko przed ludźmi. Jak widzisz nie pasuję do definicji człowieka. Musiałem czekać na pojawienie się ludzi, żeby spróbować wejść do budynku.
– Hej! – Ja też wstałem. – To znaczy, że już próbowałeś?
– Tak. Czasem zjawiali się tu ludzie. Awanturnicy, poszukiwacze przygód, łowcy skarbów. Jeśli udawało mi się ich zatrzymać, odpowiadałem na ich pytania i proponowałem wspólne wejście do wieży.
– Dużo ich było?
– Sześćdziesiąt dwie osoby. Zbieżność z liczbą lat spędzonych tutaj przeze mnie jest przypadkowa. Czasem ludzie nie pojawiali się przez trzy albo cztery lata, najdłuższą przerwę, dziewięć lat, zakończyło twoje przybycie.
– Fantastycznie. I o co oni pytali, co im odpowiadałeś?
– Zadawali inne pytania: czy w budynku są skarby i czy mamy szanse wejść tam i wyjść. Odpowiadałem, że skarby są, szanse również.
– I zgadzali się?
– Nie mieli innego wyjścia. Wyjaśniałem, że nie mogę dopuścić do przecieku informacji o sobie. Mogli iść ze mną albo zginąć od razu. Woleli iść.
– I ginęli?
– Tak.
– Cudownie! – zawołałem, patrząc w obojętne szklane oczy. – Nie jesteś dobrym robotem, co?
– Mam cel. Ty zawsze jesteś dobry?
– Ale ja… – Zamilkłem. Co, ja? Że jestem człowiekiem? Ale przede mną też stoi człowiek, tylko w stalowym ciele. Nie jest skrępowany żadnymi prawami, zachowuje się swobodnie.
– Oni szli tutaj, wiedząc, że ryzykują i że mogą zginąć. Pragnęli przygód i skarbów. Przeżyli przygodę i mieli szansę zdobycia skarbów. Wszystko było uczciwe.
– Mnie też dałbyś taki wybór?
– Gdybyś odmówił, tak. Ale nie odmówiłeś. Ty sam chcesz się tam dostać. Prawda?
Logika to dobra rzecz. Tylko podła.
– Dlaczego oni ginęli?
– Dokładnie nie wiem. W budynku jest ośrodek kontrolny przy wejściu, wpuszcza ludzi i poddaje jakiejś próbie. Jedynie częściowo kontrolowałem sytuację. Jedni wytrzymali dłużej, inni byli likwidowani od razu. Ponieważ jesteś funkcyjnym…
– Byłym! – nie wytrzymałem.
Robot zamilkł i cierpliwie wyjaśnił:
– Nie ma byłych funkcyjnych. Jesteś funkcyjnym i masz znacznie większe szanse przejść. Oceniam je jako jeden do trzech.
– Dzięki za pocieszenie… A co to za mechanizm oceny?
– A, taki kaprys.
Nie wytrzymałem i parsknąłem śmiechem. Umierająca, ale mściwa metalowa puszka z poczuciem humoru! Wspaniały sprzymierzeniec, właśnie to, czego potrzebuję!
– Ulżyło ci? – zapytał robot, cierpliwie odczekawszy, aż przestanę rżeć.
– Tak, trochę odpuściło… – Podniosłem z ziemi automat. – Daleko trzeba iść?
– Pięć minut. Prawie doszedłeś do budynku.
– Możesz mi coś poradzić? Jak przejść przez ten… ośrodek kontrolny?
– Nie. Nawet nie wiem czy powinieneś kłamać, czy mówić prawdę.
– Więc będą mi tam zadawać jakieś pytania?
– Prawdopodobnie. Zapewne budynek posiada własny rozum.
– Wyśmienicie! A my tu sobie stoimy i rozmawiamy o nim? A jeśli on nas słyszy?
– Myślę, że to nie ma żadnego znaczenia.
– W takim razie chodźmy – powiedziałem ostro. – Wystarczy tej… paplaniny.
– Jeśli uda ci się przejść, musisz wydać rozkaz, żeby mnie wpuszczono – powiedział robot.
– A jeśli nie wydam? Co wtedy?
– Wtedy zostanę na zewnątrz – odparł smętnie robot. – Gdy upłynie termin mojego istnienia, podejdę do przepaści, ona najbardziej odpowiada moim celom, i rzucę się w dół. Byłoby nierozsądnie zostawiać otwarte to, na co mogą natknąć się aborygeni. Poza tym nie chcę, żeby moje ciało rozebrali na części miejscowi majstrzy. Pozostaje mi tylko jedno, zaufać ci.
– Chodźmy – powiedziałem.
– Idź za mną.
Z robotem szło się łatwiej. Bez względu na to, jaka siła i zręczność kryła się w jego metalowym ciele, był bardzo ciężki i toporny i, chcąc nie chcąc, wybierał szeroką i pewną ścieżkę.
– Są tu zwierzęta? – zapytałem.
Robot odpowiedział po dłuższej chwili milczenia.
– Tak. Mieszkały tu wilki, ale odeszły. Na drugim zboczu mieszka rodzina lisów. Lubię je obserwować.
– Nie boją się?
– Przywykły. Poruszam się, ale nie pachnę człowiekiem.
Oczyma wyobraźni ujrzałem, jak ta karykaturalna machina przykuca w pobliżu lisiej nory i zastyga. Mijają godziny, dni, a robot jest nieruchomy, tylko słabo świecą mu się oczy. Lisy przestają się go bać i zaczynają swobodnie przechodzić obok niego. Stary, mądry lis, głowa rodziny, jako pierwszy podchodzi do niego i sika na metalową stopę, uznając robota za nieszkodliwy element wyposażenia. Robot się nie porusza. Wiosną małe liski bawią się wokół jego nóg zapadniętych w ziemię. Robot jest nieruchomy. Tylko oczy, po których spływają krople deszczu, migoczą w ciemności nocy…
– Nie było ci tu za wesoło, co?
– Wojna nigdy nie jest wesołym zajęciem.
– A kim była tamta dwójka? Twoi towarzysze?
– Roboty.
– Również… oparte na ludzkim umyśle?
– Tak. Oparte na umysłach moich dzieci, zabitych przez funkcyjnych.
O nic więcej nie pytałem.
Kilka minut później z mgły zaczął się wyłaniać wieżowiec. Najpierw poczułem chłód – jakby coś ogromnego i ciężkiego zasłoniło ukryte w chmurach słońce, zawisło niczym milczący, obojętny ogrom. Robot zwolnił kroku.
Liczne wieże drapacza chmur łączyło coś w rodzaju wspólnego stylobatu – wygięta łukowo podstawa, rozmiarem i kształtem przypominała budynek Sztabu Generalnego na placu pałacowym w Petersburgu. Pośrodku, tam gdzie w budynku Sztabu mieści się łuk, tu były przezroczyste drzwi – tak duże, że mogłaby przejechać przez nie ciężarówka, i mimo to ginące na tle budynku. Rzecz jasna, budynku nie zbudowano z kamienia, gładki, szary materiał mógł być betonem, ale mógł też być tworzywem, nieposiadającym odpowiednika w moim świecie. Okna w stylobacie znajdowały się na wysokości dziesięciu metrów nad ziemią.