Выбрать главу

– Niedawno. Dwa tygodnie temu w tej samej kuchni dźgałem nim akuszerkę Natalię.

– Ach, no tak, przepraszam. Ale muszę cię uprzedzić, że zdarzało mi się…

– Domyślam się.

– Przynieść ci?

– Nóż? Dzięki, mam.

– No to… o dwunastej?

– Stoi.

Rozłączyłem się. Wziąłem jeszcze jednego papierosa, obróciłem w palcach. Poczułem drapanie w gardle, wsunąłem papierosa z powrotem do paczki.

Jakie to wszystko proste. Jakie proste.

I blisko, nie trzeba daleko chodzić.

I dom pełen broni.

Zresztą nie, trzeba wziąć nóż, który dostałem od Dietricha. Na pewno byłoby mu przyjemnie, no i nóż wygląda tak poważnie…

Ustawiłem budzik w telefonie na jedenastą, wyłączyłem światło i z telefonem w ręku poszedłem do pokoju. Keszju szczeknął sennie, przesunąłem go, spychając z poduszki, położyłem się i od razu zasnąłem.

* * *

Obudziłem się dopiero kwadrans po jedenastej, w dodatku nie była to zasługa cierpliwie piszczącego telefonu, a liżącego mnie Keszju. W mieszkaniu ziąb: kaloryfery ledwo ciepłe, no i zostawiłem w kuchni otwarte okno, żeby się przewietrzyło. Zamknąłem okno, nalałem psu świeżej wody, nasypałem zdrowej karmy. Keszju wcale się nie ucieszył, pewnie rodzice podsuwali mu niezdrowe i smaczne kąski ze swojego stołu.

Keszju niechętnie jadł śniadanie, a ja wziąłem prysznic, z przyjemnością spłukując z siebie resztki snu. Japoński miętowy szampon obudził mnie ostatecznie. Zajrzałem do kuchni, gdzie już zrobiło się cieplej, wyjąłem z lodówki skamieniałą ze starości kiełbasę, odrąbałem kilka plasterków i zjadłem, popijając herbatą. Na kawę nie mogłem już patrzeć.

Za dwadzieścia dwunasta napisałem krótki list do rodziców – na wszelki wypadek. O tym, że ze mną wszystko w porządku, ale musiałem nagle wyjechać i nieprędko wrócę. Potem szybko wyszedłem z psem na krótki spacer przed samą klatką i zarobiłem niechętne spojrzenie sąsiadki Galiny Romanownej, wracającej ze sklepu. Co poradzę, taka ze mnie świnia… Rozdrażnione skomlenie Keszju, który liczył na porządny spacer, zdenerwowało mnie znacznie bardziej.

A gdy wepchnąłem go do mieszkania, pies nagle zamilkł i popatrzył na mnie z takim smutkiem, że wróciłem, przykucnąłem, wytargałem go za uszy i powiedziałem, że jest najlepszym psem na świecie. I że na pewno do niego wrócę. A w każdym razie bardzo się będę starał.

I przy okazji włożyłem pod kurtkę nóż, o którym na śmierć zapomniałem.

Za trzy dwunasta przecisnąłem się przez znajomą dziurę w ogrodzeniu przedszkola i wszedłem na podwórko. Prowadziła tam jedna jedyna brama, niegdyś zamknięta kratą, którą dawno temu zerwali z zawiasów miejscowi żule.

Kotii jeszcze nie było.

To dobrze, nie wypadało się spóźniać. Ja mam do przejścia jedno podwórko, a on musi się teleportować z Tybetu.

Obszedłem wybetonowany placyk, posiedziałem na małej ławeczce, popatrzyłem na małą zepsutą huśtawkę i niewysoki słup z koszem do koszykówki. Pierścień był odłamany, na tablicy ktoś namalował straszliwą gębę i napisał: „Borys to głópek”. Pomacałem „ó”, popatrzyłem na palec i prychnąłem. Mało przyjemne miejsce zabaw dla dzieci. Za to dla żuli w sam raz, nic dziwnego, że po kątach walają się rozbite butelki, pogniecione plastikowe kubeczki i całe stosy wypalonych do filtra petów. Ja też zapaliłem. Pierwszy poranny papieros, nawet mi smakował…

Rozległ się słaby trzask.

Odwróciłem się i popatrzyłem na stojącego na środku podwórka Kotię.

Wyglądał bardzo stylowo.

Miał na sobie jakiś nieznany mundur: białe wyprasowane spodnie ze złotym sznurem na szwach, coś w rodzaju frencza, też ozdobionego złotym sznurkiem, spod poły wystawała pochwa. Okularów oczywiście nie założył.

– Pal sobie, pal – powiedział Kotia, gdy już mnie zobaczył. – Ja poczekam.

Skinąłem głową, pośpiesznie dopalając papierosa. Zdeptałem niedopałek, wstałem, otrzepałem dżinsy i podszedłem do Kotii, który stał trzy metry ode mnie.

– Efektownie wyglądasz – powiedziałem.

– Na początek chciałem dać ci kilka rad – rzekł Kotia. – Po pierwsze. Postaraj się szybko pogodzić z tym, że twoi przyjaciele i krewni umrą przed tobą. My żyjemy dużo, dużo dłużej, nawet jeśli będziesz prowadzał swoich bliskich do lekarzy-funkcyjnych. Po drugie. Raz na dziesięć-dwadzieścia lat zorganizuj sobie wakacje, pół roku, rok… W innym świecie, na cudzej wojnie, romantycznej i staromodnej. Weroz świetnie się do tego nadaje. Przy okazji, to mundur wyspiarskiego państwa-miasta Fald, polecam. Po trzecie. Nie możesz zawsze być tylko sobą. Wymyśl sobie od czasu do czasu nową biografię i spróbuj sam sobie uwierzyć. Zżyj się z nią, tak, żebyś miał ją we krwi, żebyś sam w nią wierzył. Mnie się udawało. W przeciwnym razie wyrosną ci na plecach skrzydła, do ręki przyrośnie miecz i przestaniesz być człowiekiem. Po czwarte, ucz się posługiwania najróżniejszymi rodzajami broni. Od kordzika do… no nie wiem, co tam gdzie powymyślali… do lasera bojowego.

– Po co? – zapytałem.

– Po to.

Kotia nie poruszył się, tylko jego ręka ześliznęła się w dół, a w niej jakby znikąd pojawił się długi ostry kindżał. Szybki wymach i srebrzysta błyskawica przeszła nad moją głową.

Odwróciłem się.

Rękojeść kindżału (a może kordzika?) sterczała z oka namalowanego na desce „Borysa”.

– Nie będę z tobą walczył – oznajmił Kotia. – Niestety, nie jestem święty i gdyby ułożyć tu wszystkich tych, których zabiłem, nie wystarczyłoby dla nas miejsca. Ale nie będę, z tobą walczył. I to jeszcze na noże… Śmieszne. Przyszedłem, żeby cię zabić, ale… podjąłem decyzję.

– Pozer z ciebie, Kotia – powiedziałem – Farba na tablicy jest jeszcze świeża. Sam to namalowałeś rano, po naszej rozmowie. A to „ó” to już w ogóle przegięcie.

Kotia machnął ręką zirytowany.

– No i dobrze. Co cię to obchodzi? Powiedziałem: nie będę walczył. A jeśli utracę funkcję, stanę się zwykłym człowiekiem i wkrótce umrę… i dobrze!

Wyjąłem i podrzuciłem na ręku swój nóż… a potem odwróciłem się i rzuciłem. Ostrze przebiło drugie oko Borysa.

– Tak naprawdę – powiedziałem – wcale nie wiadomo jak by się to skończyło. Znajduję się stanie niestabilnym. Jestem chodzącym lokalnym chronoklazmem, człowiekiem, którego wyrwali z jego świata, ale świat nagle zaczął protestować. Więc nie musisz mi truć. Mam dla ciebie inną propozycję.

– Jaką? Powiesz, że jesteś gotów odejść z naszej Ziemi? Kirył, nigdy w życiu w to nie uwierzę! I nie chodzi mi o to, że nasza Ziemia tak ci się podoba, ty po prostu jesteś strasznie uparty, nie znosisz, gdy ktoś cię do czegoś zmusza.

– Załóżmy, że nie odejdę z Ziemi. Ale nie chcę zająć twojego miejsca. Jestem w trakcie podejmowania decyzji… i teraz właśnie ją podejmuję.

Zdjąłem z palca kółko – ostatni fragment mojej wieży – i rzuciłem je na ziemię.

– Kirył, przecież to tylko kawałek metalu, on nic nie znaczy!

– Wiem. Ale to symbol. Odżegnuję się od was. Mam was dosyć. Wszystkich: celników, kucharzy, policjantów, kuratorów. Idźcie wszyscy na ch…! Ja jestem człowiekiem i nie mam funkcji!

– Chcesz powiedzieć, że wrócisz do swojego „Bita i bajta” i będziesz wciskał małolatom co droższe karty graficzne? – nie uwierzył Kotia.

– Raczej nie, pewnie mnie już wywalili za nieobecność. Wrócę na studia.

– Po co? – Kotia był wstrząśnięty.

– Zostanę inżynierem, zbuduję rakietę i ucieknę od was w cholerę!

– Aha. A po nocach będziesz wyładowywał wagony, żeby nie wisieć rodzicom na szyi.